Rozdział VI




1 dzień, Zmierzch Słońca:
Było ciemno i cicho. Klękałam na zimnej kamiennej posadzce klasztoru. Mistrz Arngeir siedział na przeciwko mnie, pogrążony w medytacji. Niecierpliwiłam się. W końcu podniósł na mnie swój wzrok i przemówił:
- Paarthurnax zechciał się z tobą rozmówić! Smocza Krew tętni w twych żyłach jasnym ogniem! Czy odpowiedział ci na twe pytania? Czy nauczył cię Krzyku Smokogrzmotu?
- Nie, ale powiedział mi, jak moge tego dokonać - odpowiedziałam.
- Niech tak będzie - odrzekł Siwobrody spokojnym głosem. - Skoro uważa, że będziesz w stanie się tego nauczyć, spełnimy jego prośbę.
- Potrzebuję Prastarego Zwoju, z którego korzystali starożytni. Wiesz może, gdzie go znajdę? - zapytałam.
- Nigdy nie darzyliśmy Zwojów zbyt wielką uwagą. Sami bogowie lękają się mieszać w takie sprawy. Gdzie go znaleźć? Bluźnierstwo zawsze było domeną magów z Zimowej Twierdzy. Być może zdołają ci coś powiedzieć o Prastarym Zwoju, którego szukasz?
Oskarżenie o bluźnierstwo magów, a przede wszystkim pogarda obecna w głosie Arngeira, podczas wypowiadania tychże słów, rozpaliły we mnie gniew.
- Tak się składa, że od niedawna jestem arcymagiem Akademii Zimowej Twierdzy - odparłam, dumnie unosząc głowę.
Mistrz Arngeir spojrzał mi w oczy. Z łatwością wytrzymałam jego spojrzenie. Podejrzewam zresztą, że nie ma na tym świecie istoty, której spojrzenia nie zdołałabym wytrzymać.
- Niech niebiosa cię strzegą! - odpowiedział wreszcie Arngeir i spuścił wzrok w ziemię.
Podniosłam się z kolan. Czekała mnie długa wędrówka.  
Po południu przybyłam do Akademii Zimowej Twierdzy. Przekroczyłam magiczną barierę, która ją otaczała i siłą umysłu otworzyłam główną bramę. Natychmiast powitała mnie stojąca na dziedzińcu Nirya:
- Witaj, arcymagu. Ogromnie raduje mnie twój powrót.
- Witaj, Niryo - odrzekłam. - Czy od mojego wyjazdu wydarzyło się coś istotnego?
- Nie. Nie ma żadnych nowych adeptów, bo wszyscy wolą nas teraz omijać szerokim łukiem - stwierdziła Altmerka, poczym dodała z nienawiścią - Właśnie przez takich jak Ancano ludzie mają uprzedzenia do Zimowej Twierdzy. Gdyby nie ty już było by po nas.
Uśmiechnęłam się, słysząc w brzmieniu jej głosu dowód na to, że pięknie łączy nas wspólna nienawiść. Podejrzewam, że nienawiść do Thalmoru w przepiękny sposób łączy mnie z wieloma śmiertelnikami. Właśnie w tym momencie podeszli w moją stronę Drevis Neloren oraz Phinis Gestor. Pierwszy pokłonił mi się nisko i odrzekł:
- Przetrwaliśmy trudne czasy, staliśmy się lepszymi czarodziejami. Tobie to zawdzięczamy, arcymagu. Dziękujemy.
Drugi natomiast zaczął lamentować:
- Oko Magnusa tutaj, lecz zaginione?! Przeszło nam koło nosa.
- Najważniejsze, że nie dostało się w ręce Thalmoru - oświadczyłam.
- Paskudna sprawa z tym Ancano - Drevis Neloren pokręcił głową. - Szkoda, że nie mogłem pomóc, ale... miałem inne zajęcie.
- Chcę tylko powiedzieć, że to prawdziwa przyjemność być częścią Akademii pod twoim przewodnictwem - wtrąciła się Nirya, przymilnie się do mnie uśmiechając.
Minęłam ją bez zbędnych ceregieli i od razu skierowałam swe kroki do Arcaneum. Trójka magów podążyła za mną. Mówili coś jeszcze o tym, jak dobrym jestem arcymagiem, ale nie słuchałam ich. Mdląco słodkie i nieszczere słowa nie są warte uwagi.
- Zastanawiam się... - powiedział Drevis Neloren wspinając się tuż za mną po schodach. - Ten incydent w Morthal to zwykłe nieporozumienie. Niezależnie od tego, co twierdzą strażnicy.
Zatrzymałam się. Ostatnie słowa przykuły moją uwagę. Odwróciłam twarz w kierunku maga, który właśnie przed chwilą je wypowiedział.
- Jakie nieporozumienie? - spytałam.
- To ty nic nie... Nie ważne - odpowiedział szybko, czerwieniejąc się. - Nie ma o czym mówić.
- Drevis! Ja nie chcę słyszeć o żadnych...
- Spokojnie, naprawdę nic się nie stało - elf zaczerwienił się jeszcze bardziej, a głos mu zadrżał.
- Niech ci będzie - machnęłam ręką i wspięłam się na szczyt schodów. - Nie mam czasu zajmować się głupstwami.
- Jeśli jest coś w czym mogę pomóc, proszę daj mi znać - natychmiast zaoferowała się Nirya.
- Muszę pomówić z Uragiem - odpowiedziałam.
- Mam nadzieję, że będę mogła na ciebie liczyć, w razie czego - szepnęła Nirya podbiegając do mnie.
- Mieszkańcy Skyrim nie zdają sobie sprawy z tego, co tu się wydarzyło - odezwał się Drevis Neloren, poczym zadał tak głupie pytanie, że znów przystanęłam - Widziałaś Mirabell? Wiem, że nie żyje, ale pomyślałem... cóż pomyślałem, że i tak wpadnie się przywitać.
- Bardzo śmieszne - odpowiedziałam ironicznie, mierząc go karcącym spojrzeniem.
Biedna Mirabelle. Ciężko było mi pogodzić się z jej śmiercią. Okropnie ciężko. Gdybym zabiła Ancano w chwili, gdy poraz pierwszy tego zapragnęłam i miałam ku temu okazję, Mirabelle żyłaby dzisiaj. Gdyby Savos Aren nie był głupcem, nie stałoby się w Akademii nic złego, ale cóż... otaczają mnie głupcy!
Wkroczyłam do Arcaneum pewnym krokiem. Trójka magów dreptała za moimi plecami. Minełam rzędy ksiąg podchodząc prosto do biurka, za którym jak zwykle zasiadał stary ork Urag gro-Shub.
- Witaj. Przybywam do ciebie w pilnej sprawie - odezwałam się, opierając łokcie na drewnianym blacie biurka.
- Nie szukam twego  uznania, ale możliwe, że straciłbym wszystko, gdyby nie ty. Dziękuję - odpowiedział ork, a ja uświadomiłam sobie, że od czasu zabicia Ancano nie zamieniłam z nim ani słowa.
- Szukam Prastarego Zwoju - oświadczyłam prosto z mostu.
- I co zamierzasz z nim zrobić? Rozumiesz, o co pytasz?! Czy jesteś tylko dziewczynką na posyłki?! - wykrzyknął Urag gro-Shub ogromnie poirytowany.
- Jestem twoim arcymagiem - wycedziłam przez zaciśnięte z gniewu zęby, gdyż nieznoszę, kiedy ktoś nazywa mnie "dziewczynką" - Oczywiście, że wiem, o co pytam. Czy Pradawny Zwój znajduje się na terenie Akademii?
- Myślisz, że nawet gdybym miał go przy sobie, pozwoliłbym ci go oglądać? - zapytał w wyraźnie retoryczny sposób. - Ukryłbym go w najbardziej bezpiecznym miejscu. Nie zdołałby go tknąć nawet najlepszy złodziej świata.
- Co ze Smoczym Dziecięciem? - spytałam.
- A co... Czekaj! To ty? To ciebie wzywali Siwobrodzi?
- Oczywiście, że to ja, ty idioto! - spojrzałam na Uraga z taką wściekłością, że stojąca obok niego świeca zapłonęła niebezpiecznie wysokim płomieniem, a po twarzy orka przemknął się grymas bólu. Niestety czasami z powodu odczuwanej wściekłości zdarza się, że siła mojego umysłu lekko wymyka mi się spod kontroli. - Cała Akademia o tym wie, za wyjątkiem jednego ignoranta, jak widać! Informacje o Pradawnych Zwojach są mi potrzebne do walki ze smokami. Zrozumiałeś?
- Przyniosę wszystko, co mamy na ich temat, choć nie jest tego dużo, więc nie rób sobie wielkich nadziei. To w większości kłamstwa doprawione plotką i domysłem - ton głosu Uraga stał się zdecydowanie milszy. Przez chwilę szperał w półkach z książkami. W końcu podał mi dwie z nich - Do następnego razu! A, i postaraj się niczego na nie nie wylać.
Zabrałam wręczone mi książki i udałam się do swojej komnaty. Wykompałam się, poczym w samej jedwabistej koszuli nocnej wyciągnęłam się na moim łóżku. Chwyciłam do ręki pierwszą księgę podaną mi przez Uraga. Na jej okładce znajdował się tytuł:
Refleksje nad Prastarymi Zwojami
spisane przez Septimusa Signusa z Akademii Zimiwej Twierdzy.
Otworzyłam ją i zaczęłam czytać:
Wyobraź sobie, że żyjesz pod powierzchnią falujących płacht najlepszych tkanin. Czujesz, jak łuskają twoje skrzela. Wdychasz, spijasz ich osnowę oraz wątek. I choć naturalne włókna przepajają twą duszę, nędzny plankton psuje materiał, aż zaczyna cuchnąć niemiłosiernie. To jeden sposób, w jaki Zwoje do nas przeniknęły. Pytanie brzmi: czy jesteśmy morzem, oddychającą istotą, czy może tkaniną? A może jesteśmy oddechem samym? Czy można przeniknąć Zwoje niczym wiedzę, płynąc jak woda? Czy może jesteśmy jak grzęzawiska pełne morskich śmieci?
Wystaw to sobie jeszcze raz, ale nieco inaczej. Ptak muskający wiatr zostaje porwany przez nagły podmuch i ciśnięty w dół uderzeniem kamienia. Kamień może jednak spaść z góry, jeżeli ptak jest na grzbiecie. Z której strony w takim razie nadszedł podmuch wiatru? W którym wiał kierunku? Czy bogowie stosowali zarówno podmuch, jak i kamień? A może ptak powołał ich do istnienia za pomocą swych myśli? Przejrzenie Zwojów tak nagina umysł, że tego typu relatywizm staje się absolutny.
Wyobraź sobie jeszcze raz, ale tym razem zejdź pod ziemię. Jesteś maleńkim żołędziem posianym w dobrej wierze przez elfią dziewicę z lasów twej przyjemności. Chcesz wyrosnąć, ale boisz się tego, czym możesz się stać. Odpychasz więc od siebie wodę oraz glebę, osłaniasz się przed słońcem, nie wychodzisz z dziury. Ale właśnie w tej aktywności przeobrażasz się w drzewo. Wbrew swej woli. Jak do tego doszło? W tym przypadku żołądź jest swego rodzaju jajem, z którego wykluwa się drzewo. Wiedza jest wodą i słońcem. Jesteśmy jak kurczęta zamknięte w jajach słanych pod ziemią. Staramy się nie dopuszczać wiedzy płynącej ze Zwojów, bo nie chcemy dojrzeć.
Jeszcze raz odwołam się do twej wyobraźni. Nim twój umysł zamknie się ze strachu przed wiedzą. Jesteś jaskrawoniebieskim ogniem, który w przepastnej pustce. Zaczynasz dostrzegać powoli swoich braci i siostry spalające się w oddali oraz u twego boku. Morze punktów, konstelacja wspomnień. Każdy z nich płonie, a potem migocze. W miejsce jednego pojawiają się dwa płomienie, ale nie na wieki. Inaczej pustka wypełniałaby się cuchnącym światłem, które zassałoby wszelką myśl. Każdy z naszych umysłów to pustka, a nauki Zwojów stanowią punktowe światła. Bez nich moja świadomość byłaby wszechogarniającą próżnią. Ta świadomość pustki jako próżni stanowi świadomość jej samej. Płomienie są jednak niebezpieczne. Trzeba się nimi opiekować, podtrzymywać i wskazywać ich braciom.  
Cała ta treść na samym początku tylko zachwyciła mnie swoją poetycznością, pod koniec zdała mi się już tylko bełkotem. Nie rozumiałam absolutnie nic. Sięgnęłam więc po drugą księgę, noszącą tytuł "Efekty Prastarych Zwojów" i zagłębiłam się w lekturze:
Uczeni dobrze wiedzą, że czytanie Prastarych Zwojów za każdym razem niesie ze sobą pewne ryzyko. Mechanizm tych efektów jest do tej pory nieznany, zaś teorie o ukrytej wiedzy i karze boskiej były przedmiotem luźnych spekulacji. Nie poświęcono im dotąd dokładniejszych badań. Ja, Justinius Poluhnius, postanowiłem dokładnie udokumentować przypadłości spowodowane przez Prastare Zwoje u czytelników, chociaż jednolita teoria o ich manifestacjach wciąż pozostaje poza moim zasięgiem, jako temat do przyszłych badań. Podzieliłem efekty na cztery grupy odkrywszy, że zakres doświadczeń zależy głównie od umysłu czytelnika. Jeśli jest to niejasne, mam nadzieję, że odpowiednia dystkomia rzuci na to nieco światła.
Grupa pierwsza: Naiwni.
 Dla kogoś, kto nie otrzymał odpowiedniego szkolenia w zakresie historii lub kultury Prastarych Zwojów, sam Zwój jest właściwie bezwładny. Nie może z niego czytać przepowiedni ani wiedzy. Zwój nie podzieli się swoją zawartością z ignorantem, ani nie wpłynie na niego w szkodliwy sposób. Pod względem wizualnym Zwój wyda mu się pokryty dziwnymi literami i symbolami. Ci, którzy znają się na astronomii, często twierdzą, że rozpoznają konstelację we wzorach i połączeniach, ale takie spekulacje są niemożliwe do zweryfikowania, jako że istota tych badań wymagałaby niedouczonych osobników.
Grupa druga: Niestrzeżone umysły.
To właśnie ta grupa zdaje sobie sprawę z największego niebezpieczeństwa płynącego z prób czytania Zwojów. To ci, którzy rozumieją naturę Prastarych Zwojów i posiadają wystarczającą wiedzę, by przeczytać to, co jest tam napisane. Nie mają jednak jeszcze wystarczająco dużo dyscypliny, aby zapobiec szokującemu efektowi ujrzenia na moment nieskończoności. Te nieszczęsne dusze natychmiast, nieodwracalnie i całkowicie tracą wzrok. Taka jest cena jaką płaci się za przecenienie swoich umiejętności. Warto nadmienić jednak, że razem ze ślepotą przychodzi fragment tej ukrytej wiedzy. Czy będzie to przyszłość, przeszłość, czy też natura istnienia, zależeć będzie od konkretnego osobnika i jego miejsca na świecie. Nie mniej wiedza zawsze przychodzi.
Grupa trzecia: Pośrednie zrozumienie.
W całej Tamriel tylko kult Ćmy-przodka odkrył dyscyplinę potrzebną do odpowiedniej ochrony umysłu podczas czytania Zwojów. Ich nowicjusze muszą przejść niezwykle rygorystyczne przygotowanie umysłu i często spędzają dziesięć lub więcej lat w klasztorze, zanim pozwoli się im przeczytać ich pierwszy Prastary Zwój. Mnisi mówią, że to dla ochrony nowicjuszy, ponieważ zetknęli się z wieloma niestrzeżonymi umysłami pośród co bardziej niecierpliwych uczniów. Predysponujący odpowiednim hartem ducha czytelnicy również ślepnął, chociaż w znacznie mniejszym stopniu niż niestrzeżeni. Ich wzrok robi się lekko mglisty, ale rozpoznaje kształty oraz kolory i zachowuje natyle ostrości, żeby pozwolić na lekturę zwykłych tekstów. Wiedza, którą zdobędą podczas czytania Zwoju, również jest niejasna. Należy poświęcić wiele czasu, medytacji i refleksji, aby w końcu zrozumieć i umieć wyrazić to, co się zobaczyło.
Grupa czwarta: Oświecone zrozumienie.
Pomiędzy poprzednią grupą a ta istnieje kontinuum, które do dnia dzisiejszego przekroczyli jedynie mnisi Ćmy-Przodka. Poprzez ciągłe czytanie stawali się coraz bardziej ślepi, ale otrzymywali coraz obszerniejszą i bardziej szczegółową wiedzę. W miarę jak spędzają godziny czuwania na rozmyśleniach nad objawieniami, osiągają również pewien stopień hartu umysłu. Dla każdego mnicha nadchodzi dzień Przedostatniego Czytania, kiedy jedyną wiedzą przekazaną w Prastarym Zwoju jest informacja, że następne czytanie mnicha będzie jego ostatnim. Dla każdego mnicha Przedostatnie Czytanie nadchodzi w innym, niespodziewanym czasie. Podjęto prace wstępne, aby przewidzieć te wydarzenie za pomocą wykresu ślepoty poszczególnych mnichów, ale każdy, kto osiąga te dalsze stopnie, twierdzi, że stopień narastania ślepoty wydaje się zwalniać wraz z większą częstotliwością czytania. Niektórzy wysuwają hipotezę, że jakiś inny niewidzialny zmysł również ulega pogorszeniu w tej dalszej fazie, ale ja pozostawię takie teorie filozofom. Aby przygotować się na ostatnie czytanie, mnich zazwyczaj zamyka się w odosobnieniu, aby rozmyślać nad całym życiem pełnym objawień i przygotować umysł na przyjęcie ostatniego. Wtedy na zawsze traci wzrok. Tak samo, jak te niestrzeżone umysły, które wyrwały się do wiedzy. Jednak umysł oświecony zachowuje to, czego nauczył się w ciągu całego życia, i zazwyczaj ma większe pojęcie o tym, co mu objawiono.
Mam nadzieję, że ów spis przyda sie tym, którzy pragnął poszerzyć naszą śmiertelną wiedzę o Prastarych Zwojach. Kapłani Ćmy dystansują się od tych spraw. Uważają stopniowe osłabienie, które przychodzi wraz z lekturą, za powód do dumy. Niech posłuży to za oczywistą prawdę dla tych, którzy pragną podjąć takie badania.
Podyktowane Anstiusowi Metchimowi 4 dnia Ostatniego Siewu w 126 roku 2 ery.

Niespodziewanie usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Było to o tyle osobliwe, że trwała już noc.
- Proszę! - zawołałam, zaciekawiana, któż to dobija się do mojej komnaty o tak późnej porze.
Wstałam z łóżka i podeszłam w stronę drzwi. Właśnie zamykał je za sobą Urag gro-Shub. Spojrzał na mnie i bez zbędnych ceregieli oświadczył, że przyszedł po wręczone mi książki, ponieważ obawia się, że mogę je zniszczyć.
- Jestem arcymagiem i będę oddawać książki do Arcaneum, kiedy sama zechcę - oświadczyłam.
- Arcymag, czy nie, moje zasady wobec ksiąg są takie same dla wszystkich - odparł ork nieustępliwie. - Choć przyznaję, że gdyby nie ty cała ta wiedza mogłaby zaginąć.
Podeszłam do swojego łóżka, zabrałam z niego książki i podałam je Uragowi.
- Ta księga, "Refleksje nad Prastarymi Zwojami" jest dla mnie kompletnie niezrozumiała - powiedziałam.
- Tak, to dzieło Septimusa Signusa - odparł ork, potakując głową. - Jest światowym autorytetem w dziedzinie Prastarych Zwojów, ale... cóż, nie ma go od dłuższego czasu.
- Gdzie on jest? - spytałam.
- Gdzieś na północy, na polach lodowych. Mówił, że znalazł jakiś dwemerski artefakt, ale to było wiele lat temu. Od tamtego czasu nie mieliśmy kontaktu.
- Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś - powiedziałam, postanawiając w duchu odnaleźć owego Septimusa.
Urag gro-Shub wyszedł z mojej komnaty. Zostałam sama. Zabezpieczyłam drzwi za pomocą magii, tak by nikt nie dostał się do środka i wyciągnęłam z mojego plecaka dokumenty, które wciąż nie dawały mi spokoju. Usiadłam na łóżku i zaczęłam przeglądać odnalezione w thalmorskiej ambasadzie akta Ulfrika.
Co to znaczy "działacz"? Czy to oznacza, że Ulfrik był agentem Thalmoru? A może działacz nieświadomy? No tak. Być może w słowie "działacz" chodzi tak naprawdę o to, co jest napisane na końcu, że Ulfrik swymi działaniami wspiera Thalmor, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. To prawda. Wojna wyniszcza zarówno Skyrim, jak i Cesarstwo, ale jeśli wojna szybko się skończy zwycięstwem Gromowładnych, cała ta sytuacja obróci się na niekorzyść Thalmoru. Ale dalej: "uśpiony, przyzwolenie Emisariusza".  Jak to rozumieć? Działacz, który jest uśpiony... czyli były agent Thalmoru! Ale może jednocześnie były i nieświadomy. To dziwne. A jak to wygląda w aktach Delphine? Sięgnęłam po kolejne dokumenty ze swego plecaka. "Stan: aktywna." Tak, słowo działacz jest niejasne. Tak niejasne, że nie mogę go zinterpretować. Przeczytałam akta Ulfrika od początku do końca jeszcze raz, rozważając każde słowo. Powiedzieli mu, że Cesarskie Miasto upadło przez niego i puścili wolno. "Po wojnie wznowiliśmy kontakt i przekonaliśmy się o wartości Ulfrika. Tak zwany Incydent Markarcki okazał się szczególnie przydatny z punktu widzenia naszych działań strategicznych w Skyrim." To sugeruje, że Ulfrik był agentem Thalmoru. "Po wojnie wznowiliśmy kontakt i przekonaliśmy się o wartości Ulfrika." Bogowie! Co się stało w Markarcie? Muszę to sprawdzić. Na czym polegał Incydent Markarcki? W jego wyniku Ulfrik znalazł się w więzieniu. O co tu chodzi? Muszę się tego dowiedzieć. "Bezpośredni kontakt jest możliwy, aczkolwiek działacz powinien pozostać uśpiony..." Chyba nawet Thalmorczycy nie wiedzą, czego naprawdę chce Ulfrik, więc skąd mogę wiedzieć to ja? Jedno wiem na pewno: muszę to ukryć. Mogłabym zniszczyć te dokumenty, ale nie. Zniszczyć ich nie mogę. Muszę je ukryć. Nie tutaj. W Akademii jest zbyt wiele wścibskich uszu i oczu. Schowam je w moim domu, w Wichrowym Tronie. Tam będą bezpieczne. Nikt nie będzie ich szukał, bo przecież nikt o nich nie wie. Poza Thalmorem oczywiście. Z tym postanowieniem na powrót wsunęłam tajne akta do mojego plecaka i ułożyłam się do snu.
Śniło mi się, że pływam w morskiej toni. Czułam się cudownie, a woda wokół mnie była krystalicznie czysta. Wynurzyłam się na powierzchnię i ujrzałam Martina stojącego nad brzegiem. Podał mi rękę ze swoim serdecznym uśmiechem na ustach, za którym tak bardzo tęskniłam. A gdy już stałam przed nim, ucałował mnie w czoło. Wtedy sen się zmienił. Byłam ptakiem przelatującym nad ziemią. Wzbiłam się wyżej i przemierzyłam okrąg niebios. Nagle uderzył we mnie kamień i zaczęłam spadać w dół. Spadałam i spadałam. Wydawało mi się, że to się już nigdy nie skończy. W końcu jednak zatrzymałam się na kamiennej posadzce. Leżałam i nie mogłam się ruszyć. Miałam na sobie jakąś piękną suknię. Na mojej skroni znajdowała się rana, a moje włosy były mokre od krwi. Ulfrik stał nade mną i zaciskał w dłoni zakrwawiony kamień. Upuścił go na podłogę i wziął mnie w ramiona. Pocałował mnie namiętnie, a ja zapragnęłam umrzeć z jego ręki i w jego ramionach, na zawsze zachowując jego pocałunek na swych ustach. Pragnęłam spocząć obok niego w grobie na całą wieczność, ale Ulfrik mnie opuścił, zostawił mnie samą. Jakieś elfie ręce wrzuciły mnie do grobu i zaczęły zasypywać mnie ziemią. Pogrążyłam się w ciemności i poczułam niewyobrażalny lęk. Nagle jednak znów ujrzałam światło. Ktoś mnie uwolnił, wydobył z grobu. Przede mną stała postać bez twarzy. Z pewnością był to mężczyzna i na pewno nie poznałam go wcześniej. Podał mi dłoń, a gdy stanęłam przed nim, schylił się i pocałował mnie w rękę. Następnie podał mi list. Otworzyłam kopertę i na znajdującym się w niej pergaminie ujrzałam tylko jedno słowo wypisane czerwonym atramentem: "Przyjaciel". W tym momencie sen się skończył.
    
2 dzień, Zmierzch Słońca:
Rankiem przybyłam do swego domu. Miałam na sobie szaty arcymaga oraz wygodne buty i diadem. Wynajęłam wóz, za pomocą którego przywiozłam swoje rzeczy z Akademii. Nirya i Drevis Neloren pomogli mi w tej małej przeprowadzce. Gdy zostałam sama, ukryłam akta Ulfrika i Delphnie oraz "Smocze śledztwo" w kufrze, stojącym przy moim łóżku. Zamknęłam kufer na klucz, który następnie ukryłam w Amulecie Dibelli. Był to piękny naszyjnik z amuletem o kształcie kwiatu wykonanym ze złota i błękitnego kamienia. Postanowiłam, że następnego dnia wyruszę w podróż do Markartu, gdyż tylko tam odnajdę odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Włożyłeam Amulet Dibelli na szyję i udałam się na spoczynek.

3 dzień, Zmierzch Słońca:
Jeszcze przed świtem przybyłam do Markartu. Śnieg prószył tak mocno, że praktycznie nic nie widziałam. Miałam na sobie ciepły płaszcz z białego owczego futra, jednak pod płaszczem nosiłam jedynie skąpe kobiece odzienie upodobniające mnie do bardki, karczmarki lub prostytutki. Był to bezpieczny strój, gdyż nie zdradzał mojej profesji. Nikt w Markarcie nie mógł poznać mojej prawdziwej tożsamości, ponieważ było to miasto zarządzane przez popleczników Cesarstwa. Jedynym elementem mego stroju, który wskazywał na to, że potrafię walczyć był przypasany do mego boku elfi miecz. Zawsze muszę mieć przy sobie broń.
Brama Markartu była otwarta dla podróżnych, więc nie miałam problemu z jej przekroczeniem. Jednak jeden z dwojga strażników, pełniących wartę przy bramie, bardzo długo przyglądał się mojej twarzy. Bałam się, że lada moment zatrzyma mnie i aresztuje, rozpoznając we mnie jednego z najgroźniejszych żołnierzy Ulfrika. Na szczęście nic takiego się nie stało i po chwili byłam już na markarckim targu.
Nie zdążyłam się nawet rozejrzeć, gdy jakiś mężczyzna, przekrzykując rozmawiające z sobą przekupki, wykrzyknął:
- Pogranicze należy do Renegatów!
W następnej sekundzie dźgnął nożem stojąca przed nim kobietę! Natychmiast dobyłam miecza i rzuciłam się w jego stronę. Tymczasem zraniona przez niego kobieta osunęła się na ziemię. Dotkliwie zraniłam mego przeciwnika w dłoń. Odrzucił nóż i cofnął się.
- Jesteśmy prawowitymi mieszkańcami Markartu! - zawołał, patrząc na mnie z gniewem.
 W tym momencie dopadli go strażnicy miejscy. Jeden z nich przebił go mieczem. Nie dali mu najmniejszych szans na przeżycie. Podeszłam do zaatakowanej kobiety. Nie żyła. Przy jej ciele zebrał się spory tłum mieszkańców Markartu.
- W mieście są Renegaci! - zawołała jakaś przerażona kobieta.
- Straż miejska Markartu ma wszystko pod kontrolą. Nie ma tu Renegatów - szybko zaprotestował strażnik.
- Ta kobieta nie żyje i człowiek, który ją zabił również. Sami go zabiliście - odezwałam się, starając sie zrozumieć, co tu sie właściwie stało.
- Zajmiemy się resztą. Idź dalej - strażnik spojrzał na mnie groźnie.
Odsunęłam się nieco od miejsca zdarzenia. Nie mogłam dopuścić do tego, by straż Markartu nabrało w stosunku do mnie jakichkolwiek podejrzeń. Bardzo źle by się to dla mnie skończyło. Nagle podszedł do mnie jakiś młody mężczyzna z tatuażami na twarzy.
- Na bogów! Kobieta zaatakowana na środku ulicy! - zawołał, poczym położył mi dłoń na ramieniu i zapytał - Wszystko w porządku? Udało ci się dojrzeć sprawcę?
- Sprawca leży tam - ruchem głowy wskazałam mu zwłoki zabójcy. - Było słychać jakieś krzyki na temat Renegatów. To wszystko.
- Renegaci?! - mężczyzna był wyraźnie zszokowany, lecz bardzo szybko postanowił to ukryć. - Coż, mam przynajmniej nadzieję, że w przyszłości Dibella będzie dla nas łaskawsza. O! Chyba ci to wypadło. - Schylił się, udając, że podnosi coś z ziemi. - Jakaś pomięta kartka. Wygląda na coś ważnego.
Wsunął mi do dłoni kartkę papieru. Widząc jego wymowne spojrzenie, szybko ukryłam zdziwienie. Rozpięłam płaszcz i dyskretnie wsunęłam kartkę do swojego stanika. Patrząc podejrzliwie na młodego mężczyznę z tatuażami na twarzy, spytałam szeptem:
- Wiesz coś na temat ataku?
- Nie - natychmiast się zmieszał i nie ściszając głosu powiedział - Chciałem tylko zaczerpnąć świeżego powietrza. Wypiłem w Srebrno-Krwistej o jeden kufel piwa za dużo. Lepiej już pójdę.
Oddalił się pośpiesznie, ja natomiast postanowiłam przeszukać zwłoki zamordowanej kobiety. Strażnicy zajęci byli w tej chwili przeszukiwaniem ciała jej zabójcy. Przepchałam się przez tłum i uklękłam przed zabitą. Była Redgardką, dość młodą i ładnie ubraną. Ściskała coś w dłoni. Szybko otworzyłam jej pięść i wydobyłam z niej mały klucz. W tym momencie złowił mnie wzrok jednego ze strażników. Natychmiast ukryłam klucz we własnej dłoni i wyprostowałam się.
- Zajmiemy się resztą. Idź dalej - rozkazał strażnik.
Posłusznie odsunęłam się od ciała, ciesząc się, że nie spostrzegł zabranego przeze mnie klucza. Nagle popchnęła mnie jakaś stara Redgardka. Spojrzała na zabitą z rozpaczą i zawołała:
- Margret! On... on ją zabił. Na moich oczach.
- Znasz ją? Kto to? - spytałam ja cicho.
- To Margret - odpowiedziała Redgardka, patrząc na mnie. - Przybyła z Cesarskiego Miasta. Zaglądała codziennie i szukała biżuterii dla swojej rodziny w domu. Dlaczego ktoś chciałby ją zabić? To nie ma żadnego sensu.
- Sprzedajesz tu biżuterię? - zapytałam.
- Tak, nazywam się Kerah.
- Wiesz, kim był zabójca? Kim sa Renegaci?
- Zabójca nazywał się Weylin - odpowiedział stojący obok Redgardki łysiejący mężczyzna. - Chyba pracował w hucie. Wielu tamtych robotników sprzyja Renegatom. Obiecują ludziom, że zabiją wszystkich Nordów rządzących Pograniczem. To banda morderców i sabotażystów.
Widząc niepokojąco groźne spojrzenia strażników, opuściłam targ. Gdy znalazłam się sama na jednej z kamiennych uliczek, wyciągnęłam zza dekoltu wręczoną mi kartkę. Nakreślono się na niej tylko jedno zdanie:
"Spotkajmy się w kaplicy Talosa."
Markart, miasto Cesarskich, i kaplica Talosa? Dziwne. Rozejrzałam się. Markart był pięknym kamiennym grodem. Niestety przypominał mi Brumę. Byl wielopoziomowy i pełen krętych uliczek, które zdawały się bić bez żadnego rozsądnego planu. Innymi słowy było to idealne miejsce, aby się totalnie zgubić. Nie było innego sposobu, jak zapytać jakiegoś przechodnia o kaplicę Talosa. Ale czy jest bezpiecznie pytać o nią w mieście Cesarskich? Przecież kult Talosa jest teraz zakazany w Cesarstwie! Mogłabym zapytać o to jakiegoś kapłana, to powinno być bezpieczne. Błąkałam się uliczkami, szukając jakiejkolwiek świątyni.
- Wystarczająco krwawe jak dla ciebie? - niespodziewanie zapytał mnie jakiś muskularny Nord w ćwiekowej zbroi.
- Słucham? - zatrzymałam się zaskoczona.
- Markart. Czy jest wystarczająco krwawy dla ciebie? - powtórzył swoje pytanie mężczyzna.
- Wystarczająco krwawy - odpowiedziałam, patrząc na niego nieco srogo.
- Więc wracaj tam skąd przybywasz - odparł. - Miasto cię nie potrzebuje. Nie chce cię. Krew i srebro, oto co płynie przez Markart. Tak właśnie jest. Tak też pozostanie.  
- Co masz na myśli, mówiąc "krew i srebro"?
- Jest tak w imię najpotężniejszej rodziny w Markarcie, Srebrno-Krwistych. Mają tam całą kopalnię pełną więźniów, którzy wydobywają dla nich srebro. Potem zatrudnieni robotnicy je dla nich przetapiają. Dzięki temu trzymają w kieszeni połowę miasta. Pracuję dla nich. Gospoda została nazwana na ich cześć. Gdy strażnicy kogoś aresztują, najpierw pytają ich o zdanie.
- Dziękuję za informacje. Wiesz może, gdzie znajdę jakąś świątynię?
- Świątynia Dibelli znajduje się w samym środku miasta, a Kaplica Talosa jest tuż pod nią. Trzeba iść tamtędy - wskazał mi kamienne schody.
Wspięłam się po nich na kolejne poziomu miasta. Wciąż jednak nie mogłam odnaleźć kaplicy. Na szczęście dostrzegłam mężczyznę, który się ze mną umówił. Pomachał do mnie, poczym z nikną za drzwiami w kamiennej ścianie. Udałam się za nim. Znaleźliśmy się we wnętrzu kaplicy oświetlonej ogniem pochodni. Byliśmy zupełnie sami.
- Nazywam się Eltys - przedstawił się mężczyzna, który zwabił mnie w to miejsce. - Przykro mi, że wciągam cię w kłopoty Markartu, ale po tym ataku na targowisku nie mam już wielkiego wyboru. Jesteś z zewnątrz, umiesz walczyć. To wystarczy.
- To wystarczy? O czym ty mówisz? - spytałam, ogromnie zaintrygowana.
- Chcesz odpowiedzi? Ja też, jak każdy w tym mieście. Facet zaczyna świrować w środku miasta. Każdy wie, że to agent Renegatów. Strażnicy nawet nie kiwną palcem. Tylko pozamiatają bałagan.
- Chcesz się dzięki mnie dowiedzieć, dlaczego?
- To trwa od lat. Jedyne, co udało mi się odkryć, to morderstwa i krew. Potrzebuję pomocy. Proszę, dowiedz się, dlaczego zaatakowano tę kobietę, czyje rozkazy wypełniał Weylin i Renegaci - powiedział Eltys żarliwie. - Zapłacę za każdą informację.  
- Kim był Weylin? Gdzie mieszkał?
- Był jednym z pracowników huty. Ja też kiedyś tam pracowałem przy odlewaniu sztab srebra. Nigdy o nim zbyt wiele nie wiedziałem, poza tym, że mieszka w Labiryncie, jak wszyscy inni robotnicy.
- Możesz coś powiedzieć o jego ofierze?
- Nie była z Markartu. Wszystko w niej krzyczało "przybysz". Przyjezdni zazwyczaj zatrzymują się w gospodzie Srebrno-Krwista.
- Kim są Renegaci?
- To pozostałości starego ładu Markartu. Rdzenni mieszkańcy Pogranicza. Wyznawcy pradawnych tradycji. Nordowie wygnali ich z miasta. Ulfrik Gromowładny i jego ludzie. Stało się to około dwudziestu lat temu. Z jakiegoś powodu jednak wciąż tu są. Mordują ludzi.
- Prowadziłeś śledztwo w sprawie tych morderstw?
- Tak. Wszystko zaczęło się, gdy byłem małym chłopcem. Mój ojciec był właścicielem jednej kopalni. To było nietypowe dla osoby nie będącej Nordem. Zabito go. Strażnicy twierdzili, że to sprawka jakiegoś szaleńca, ale wszyscy wiedzieli, że zabójcą był członek Renegatów. Długo już staram się dowiedzieć, dlaczego tak się stało, ale nie udało mi się nic odkryć. Potem ożeniłem się i spłodziłem dziecko. Dla dobra dziecka miałem się już poddać, ale mam wrażenie, że duch ojca mnie prześladuje, wciąż pytając "dlaczego?". Daj znać, gdy tylko się czegoś dowiesz.
- Zajmę się sprawą dzisiejszego zabójstwa pod jednym warunkiem - oświadczyłam. - Chcę żebyś powiedział mi wszystko, co wiesz, o Incydencie Markarckim.
- Już zacząłem ci o nim mówić. Po Wielkiej Wojnie Pogranicze znajdowało się pod okupacją Renegatów, którzy wypędzi stąd Nordów.  Ulfrik zorganizował swoją milicję i za pomocą Thu'um udało mu się przejąć Markart, stolicę Pogranicza, wtedy dokonał masakry ludności rdzennej i Nordów, którzy ich wspomagali. Po zdobyciu Markartu, Ulfrik zabronił wpuszczać cesarskie oddziały i ogłosił, że jeżeli Cesarstwo nie pozwoli jemu i jego ludziom na oddawanie czci Talosowi, nie odda miasta. Cesarscy nie mając wyboru zgodzili się na warunki Ulfrika, a on dotrzymał słowa i oddał im Markart. Wtedy dowiedział się o tym Thalmor i nakazał pojmać Ulfrika, Cesarstwo nie widząc wyjścia aresztowało Ulfrika za zbrodnie wojenne i rozbiło jego oddziały. To wydarzenie nazwano Incydentem Markarckim. Właśnie w tym okresie powstali Gromowładni.
- Bardzo dziękuję ci za te informacje. Spotkajmy się tu jutro o świcie.
- Chyba cię nikt nie śledził. Dobrze - zgodził się Eltys.
Uklękłam przed ołtarzem Talosa i zmówiłam krótką modlitwę. Następnie podniosłam się z kolan i wspinając się po schodach, podeszłam do drzwi wyjściowych.
- To miasto ma oczy. Uważaj na siebie - powiedział Eltys na pożegnanie.
- Bądź spokojny.
Wyszłam na zewnątrz. Złote promienie porannego słońca oświetliły moją twarz. Musiałam dowiedzieć się jak najwięcej o zabójcy i jego ofierze. Postanowiłam najpierw sprawdzić ofiarę. W tym celu skierowałam się z powrotem na targ.
Po chwili było dla mnie jasne, że Markart nie jest, jak Bruma, jest znacznie gorszy. Kiedy kompletnie zdezorientowana przechodziłam koło jakiegoś budynku łudząco podobnego do pozostałych znajdujących sie w najbliższej okolicy, zatrzymał mnie mężczyzna w kapłańskich szatach.       
- Przepraszam, wiesz coś może o tym domu? Ktoś do niego wchodził albo wychodził? - zapytał mnie.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- A niech to! Wydaje się, że całe miasto cierpi na amnezję. Nazywam się Tyranus - kapłan schylił głowę. - Służę w Straży Stendarra. Podejrzewamy, że w tym domu oddaje się cześć daedrom. Mroczne rytuały i tak dalej.
- Przykro mi. Nic nie wiem - odparłam.
- Dziękuję za uwagę.
Minęłam go, a chwilę później nareszcie trafiłam na targ. Ciała zabitych zostały już uprzątnięte. Pozostały po nich jedynie niewielkie plamy krwi. Życie toczyło się normalnie, tak jakby nie stało się tu nic złego.  
- Najlepsza biżuteria w Markarcie! - wołała Redgardka, z którą miałam okazję już rozmawiać.
- Najbardziej krwista wołowina Pogranicza! - zawołał mężczyzna sprzedający mięso na swoim drewnianym stoisku.
Nie interesowałam się handlarzami. Moją uwagę przykuł budynek gospody. Znajdował się dokładnie na przeciwko bramy miejskiej. Podeszłam do drzwi. Wisiał nad nimi szyld z napisem "Gospoda Srebrno-Krwista". Weszłam do środka. Przybywało tutaj sporo śmiertelników. Przez chwilę zawahałam się, czy tutaj pozostać.
- Proszę wchodź - oberżysta gestem nakazał podejść mi bliżej. - Gospoda Srebrno-Krwista ma mnóstwo mocnych trunków i czystych pokoi.
Podeszłam do baru. Oberżysta był starym Nordem o nieprzyjemnym wyglądzie. Nosił długie siwe włosy, choć czubek jego głowy był kompletnie łysy.
- Można tu coś zjeść? - spytałam.
- Oczywiście. To Gospoda Srebrno-Krwista. Pozwolę ci zgadywać do kogo należy.
Tożsamość właścicieli owego przybytku była tak oczywista, że nie zamierzałam mówić niczego na ten temat. Rodzina Srebrno-Krwistych zaczynała mnie pomału intrygować. Wyglądało na to, że mają w garści cały Markart. Kupiłam sobie śniadanie, które spokojnie zjadłam. Następnie podeszłam do oberżysty i zapytałam:
- Czy zatrzymywała się tu kobieta imieniem Margret?
- A tak - odpowiedział karczmarz. - Wynajęła najładniejszy pokój, jaki mamy na zbyciu. Najlepiej będzie, jeśli wszyscy o niej zapomnimy. W Markarcie rozmawianie o zmarłych przynosi pecha.
- Najładniejszy pokój powiadasz...
Natychmiast pomyślałam o kluczu, który wyjęłam z martwej dłoni Margret. Może był to klucz to wynajmowanego przez nią pokoju?
- Pamiętaj, w Markarcie piwo jest tańsze niż krew - odezwał się znów karczmarz.
- Nie lubię piwa - odparłam.
Usiadłam przy swoim stoliku, zastanawiając się nad kolejnym ruchem oraz obserwując śmiertelników zebranych w gospodzie. Jakiś mężczyzna zaczął śpiewać donośnym barytonem. Melodia jego pieśni była identyczna, jak "Wieku ucisku", lecz treść była zupełnie odmienna:
Pijemy za nasza młodość,
Za płynący, jak wino czas,
Za epoki napaści kres,
Za śmierć, co oszczędziła nas.

Pozbędziemy się Gromowładnych,
Co nasze odzyskamy.
Krwią naszą, siłą, męstwem,
Ale i stalą ich wygnamy.
Kiedy skończył śpiewać pierwszą zwrotkę, miałam ochotę wstać i trzepnąć go z całej siły mieczem. Wtedy zaśpiewał refren, który wprawił mnie w jeszcze większą wściekłość:
Koniec z Ulfrikiem,
Królów mordercą!
Przynieście miody
Tym radosnym sercom!
Nie dość, że ten śpiewak obraża mego króla, to w dodatku fałszuje. Nie miałam zamiaru słuchać dalej jego pieśni, natomiast zebrani w gospodzie śmiertelnicy zdawali się być nią pochłonięci. Skorzystałam z tego i podeszłam do drzwi pokoi do wynajęcia. Spróbowałam wsunąć klucz do zamku pierwszych z nich. Nie pasował. Podeszłam do następnych. Klucz z łatwością się przekręcił. Cicho wślizgnęłam sie do środka i zamknęłam za sobą drzwi.
Pokój Margret był schludny i elegancki, jednak znajdujące się tu łóżko było kamienne i pozbawione materaca. W życiu bym na czymś takim nie usnęła. Przy łóżku stał kufer. Zajrzałam do środka i odnalazłam ukryty miedzy ubraniami dziennik obity czerwoną skórą. Otworzyłam go na ostatnich zapisanych stronach i przeczytałam:
Spotkanie w Skarbcu dziś wieczorem.
Nie śpieszyło im się. Zachowują się, jakby wszystko było ich własnością.
Thonar Srebrno-Krwisty to niby jego młodszy brat, ale ewidentnie on tam rządzi. Wszystko załatwia. Nęka miejscowych ziemian i skłania ich do sprzedaży. Zatrudnia nawet tę drobną pannę przy drzwiach, żeby nie wpuszczała "wichrzycieli", takich jak ja.
Generał Tullius traci cierpliwość, ale ja mu przyniosę akt własności Kopalni Cidhna. Klnę się na własne życie, nie pozwolę, żeby banda Gromowładnych miała pod sobą więzienie największych szumowin Pogranicza. Mówią, że nikt stamtąd nie uciekł. Dlaczego? Naprawdę tam tak pilnują?
Chyba za szybko pokazałam karty, nalegając na konfrontację z Thonarem. W mieście na każdym kroku czają się cienie. Wiem, że ktoś mnie obserwuje.
- A więc Margret była agentką Cesarstwa i węszyła w sprawie... jakiś podejrzanych interesów Srebrno-Krwistych - powiedziałam cicho sama do siebie. - Jakie powiązania ma ta rodzina z Renegatami?
Teraz rodzina Srebrno-Krwistych znalazła się w centrum mojego zainteresowania. Jej członkowie nie popierają, jak widać, Cesarstwa, ale czy wspierają nas, Gromowładnych? A Renegaci? Margret była agentką Cesarstwa. Gdyby nie zabił jej Renegat, być może zrobiłabym to ja. Wyszłam z pokoju i po raz kolejny podeszłam do oberżysty.
- Czy zdarzyło się tutaj coś ciekawego?
- Degaina, tego żebraka, wykopali ze Świątyni Dibelli. Niezłe było zamieszanie - odpowiedział.
Nie dowiedziałam się niczego więcej. Gdy wyszłam z gospody, było już południe. Natychmiast podszedł do mnie strażnik, trzymający w reku małą okragłą tarczę z herbem Markartu, czyli z rysunkiem baranich rogów na zielonym tle.
- Hej! Widziałem jak węszysz - zawołał. - Zadajesz pytania. Odpuść sobie. Nie chesz wiedzieć, co tu spotyka wścibskich.
- Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić - odparłam, dumnie unosząc głowę.
- Zobaczymy. To ostatnie ostrzeżenie. Pilnujemy spokoju. Nie wtrącaj się do naszych spraw - po tych słowach oddalił się.
Musze przyznać, że jego groźby nieco mnie przestraszyły. Było pewne, że znajduję się w jaskini lwa, ale nie miałam już pewności, czy tym lwem jest Cesarstwo, czy też ktoś zupełnie inny. Przeszłam przez targ. Było tutaj bardzo gwarno. Wszyscy zachwalali swoje towary. Zauważyłam, że Redgardka Kerah kłóci się o coś z jakimś Redgardem, lecz niestety sprzedawca mięsa zagłuszał ich słowa. Dyskretnie zbliżyłam się do stoiska z biżuterią. Do kłócącej się pary podeszła mała dziewczynka, również Redgardka. Usłyszałam jej słowa:
- Mamo, dlaczego kłócisz się z tatą?
- Mama i tata porozmawiają o tym później - zwrócił się do niej Redgard, poczym zaprowadził ją do domu znajdującego się tuż za stosikiem z biżuterią.
Przy stoisku pozostała jedynie Kerah. Podeszłam do niej i uśmiechnęłam się przyjaźnie.
- Może szukasz podarunku dla przyjaciela, albo dla kogoś bliskiego sercu? - spytała mnie.
- Nie, dziękuję - odpowiedziałam. - To miasto wygląda na starożytne. Od dawna tu jesteś?
- Moja rodzina przybyła tu wiele wieków temu. Wiedliśmy dobre życie odlewając srebro, które przypływa do miasta. Ale pewnie chcesz usłyszeć o wymyślnych rzeźbieniach w kamieniarce, prawda? Podróżni zawsze o to pytają. Mam tu dostawę dla Calcelma. Może się tym zajmiesz? Nikt nie zna historii Markartu lepiej od niego.
Podała mi srebrny pierścień. Może dzięki rozmowie z tym całym Calcelmo dowiem się czegoś o Ulfriku.
- Dopilnuję, aby to dostał - oświadczyłam.
- Dziękuję. On potrafi być dumny, ale na pewno doceni twą pomoc.
- Gdzie go znajdę?
- Idź do Grodu Podkamień. To rezydencja jarla. Z pewnością tam trafisz. Zgłoś się, jeśli będziesz potrzebować nowego pierścionka lub naszyjnika.
Zeszłam ścieżką w dół, od bramy w lewo. Znalazłam się przed ogromnym kamiennym pałacem, którego bramy strzegło dwoje strażników. Musiał mieszkać tu ktoś ważny.
- Przepraszam, czy to jest Gród Podkamień? - spytałam jednego z wartowników.
- Owszem. Czego chcesz?
- Mam dostawę dla Calcema - odpowiedziałam pokazując srebrny pierścień.
Wartownik wpuścił mnie do środka. Wiedziałam już, że mieszka tu jarl. Wnętrze pałacu było niewyobrażalnie przestrzenne. W pierwszej sali, przypominającej ogromną grotę, jakiś kapłan kłócił się z jakimś wojownikiem.
- Co tu ukrywasz, klecho? - pytał wojownik wściekły.
- Nic nie ukrywam. Nie bez powodu jest zamknięte - odpowiedział kapłan.
- Typowe cesarskie kłamstwa. Najpierw zabieracie Talosa, a teraz nie możemy odwiedzać naszych zmarłych?! - wrzeszczał wojownik na całe gardło. -Ty i jarl odpowiecie za zbezczeszczenie ciał moich przodków!
- Wystarczy, Thongvor. Skończyliśmy.
Rozeszli się, każde w swoja stronę. Thongvor - to imię coś mi mówiło. Nagle przypomniałam sobie. Thongvor Srebrno-Krwisty! Margret pisała o nim w swoim dzienniku. Udałam się w ślad za nim. Był wysokim, łysym mężczyzną o groźnym spojrzeniu i solidnej, lecz dość smukłej sylwetce, odzianym w stalową zbroję. Nagle zatrzymał mnie strażnik.
- Przychodzisz do jarla? - spytał groźnie. - Żadnych gwałtownych ruchów, zrozumiano?
Nie zdążyłam otworzyć ust, gdy Thongvor Srebrno-Krwisty spostrzegł mnie i natychmiast podbiegł ku mnie, chwytając mnie gwałtownie za ramiona.
- Hej, ty! - zawołał, wpatrując się we mnie swymi małymi, szarymi oczami - Jesteś kolejną Cesarską marionetką? Odpowiadaj!
Nie wiedziałam, jaka odpowiedź jest w tej sytuacji tą dobrą, to znaczy bezpieczną. Postanowiłam powiedzieć prawdę, ale uczynić to w możliwie delikatny i dyplomatyczny sposób.
- Cesarscy nie są moimi przyjaciółmi - odpowiedziałam.
Thongvor puścił mnie i skinął na strażnika, który posłusznie się oddalił.
- Wreszcie ktoś z odrobiną rozsądku - powiedział, opierając się o ścianę i zakładając rękę na rękę. - Cesarstwo niszczy wszystko, czym jest Skyrim. Honor, dumę, potężnego Talosa. Jarl Igmund nie może nas dłużej ignorować, jeśli ród Srebrno-Krwistych ma jeszcze coś do powiedzenia.
- Dlaczego jarl miałby cię wysłuchać? - spytałam.
- Kopalnia Cidhna należy do nas. To najlepsze więzienie w Skyrim i źródło połowy bogactwa tego miasta. Chronimy Pogranicze, zalewamy Markart bogactwem, ale czy jarl słucha naszego głosu? Nie. Zbytnio pochłania go zapominanie o fakcie, że Ulfrik Gromowładny ocalił to miasto przed Renegatami. Ulfrik jest bohaterem, a nie cholernym przestępcą! - zawołał Thongvor z gniewem.
- Czy możesz powiedzieć mi więcej o tym, jak Ulfrik ocalił Markart? - zapytałam szybko, chcąc poznać koljna opinię o Incydencie Markarckim.
- Użył Thu'um - odpowiedział Nord z uwielbieniem na twarzy. - Krzykiem strącił Renegatów z murów, potem poprowadził bandę norskich wojowników i zajął miasto. Tak samo, jak Talos w bitwie pod Starym Hlordanem, odebrał Pogranicze miejscowym poganom.
Więc Ulfrik ocali to miasto przed banda morderców. Ciekawe, czemu Thalmorczykom było to na rękę? Muszę rozmówić się z jarlem. 
- Kim w zasadzie jesteś?
- Młodą kobietą z Cyrodiil. A co nie widać?
- Nie sprawiaj kłopotów w moim mieście.
Moim? Ma niezłe mniemanie o sobie.
Nagle podszedł do nas jakiś inny strażnik. Spojrzał na mnie i zawołał:
- Zaraz, ja cię znam.
Przeszła mnie fala gorąca. Lęk wypełnił moją duszę. Chciałam uciec, lecz Thongvor chwycił mnie za ramię, jednocześnie zaciskając drugą dłoń na gardle strażnika. Przycisnął nas obydwoje do ściany. Był bardzo silny. Chwyciłam rękojeść mego miecza, lecz powstrzymałam się przed atakiem. Markarcki strażnik natomiast zupełnie znieruchomiał.
- Skąd ją znasz? - zapytał Thongvor strażnika.
- Ona wygląda, jak... ale mogę się mylić - wydukał strażnik.
- Jak kto wygląda? - zagrzmiał Srebrno-Krwisty.
- Jak Astarte z Cyrodiil.
Thongvor spojrzał na mnie przenikliwie, poczym puścił strażnika i wcisnął mu swoją sakiewkę w dłoń.
- Nikomu o tym ani słowa, jasne? - spytał go groźnie.
- Jasne - odpowiedział strażnik przyciskając wręczoną sakiewkę do piersi.
Wojownik przesunął się ku mnie, a strażnik oddalił się szybkim krokiem.
- Więc to ty? - Thongvor Srebrno-Krwisty patrzył na mnie z góry, przestał mnie jednak przytrzymywać. - Wojowniczka, która spadła Ulfrikowi z nieba. Co tutaj robisz?
- Niosę przesyłkę dla Calcelma - odpowiedziałam posępnie.
- Co robisz w Markarcie? - spytał Nord z naciskiem.
- To moja sprawa. - Spojrzałam mu w oczy zuchwale.
- W takim razie, chodź! - Szarpnął mnie za ramię. - Zaprowadzę cię do Calcelma.
Poprowadził mnie do dziwnego miejsca. Były to podziemne wykopaliska znajdujące się we wnętrzu pałacu. Teraz naprawdę znajdowałam się w ogromnej grocie. Gród Podkamień został wykuty w naturalnej skale. Nad pięknymi ruinami stało dwoje magów. W dole płynęła rzeka. Na bogów! Rzeka płynąca przez zamek!
- Ten stary to Calcelmo - powiedział Thongvor wskazując dłonią jednego z magów. - Lepiej nie pakuj się w kłopoty, bo raczej nie będę mógł cię z nich wyciągnąć, jasne?
- Tak - odpowiedziałam.
Thongvor oddalił się, a ja podeszłam do magów. Obaj stali przy magicznych katalizatorach, czyli urządzeniach służących do zaklinania. Jeden był młody, a drugi stary. Dopiero, gdy stanęłam tuz przy nich, zdałam sobie sprawę, że są to Altmerowie.
- Co tu robisz? - spytał stary Altmer. - Teren wykopalisk jest zamknięty. Nie potrzebuję kolejnych robotników, ani strażników.
- W zasadzie to szukam właśnie ciebie - oświadczyłam. - O ile to ty jesteś Calcelmo.
- To ja - odparł mag. - Powiedziałem już, że nie zatrudniam kolejnych strażników. Dlaczego zawsze przeszkadzacie mi, gdy próbuję dokończyć swoje badania? Durniu! Wiesz w ogóle, kim ja jestem? Najbardziej uznanym badaczem Dwemerów w całej Tamriel! A wy ciągle mi przeszkadzacie. Ja... hm... - dopiero teraz spojrzał na mnie. - Przepraszam. Zbytnio się podnieciłem. Jestem w połowie bardzo... stresującej pracy i nie powinienem był krzyczeć. W czym mogę pomóc?
- Mam przesyłkę od Kery. - Podałam mu srebrny pierścień.
- A! To prawda. Ciągle zapominam to odebrać. Biedna Kerah. Taka cierpliwa kobieta. -Odebrał przesyłkę z mojej dłoni. - Teraz powinienem chyba wręczyć ci coś w zamian za twój wysiłek, prawda? No, co powiesz na trochę złota? Zauważyłem, że ludzie je lubią.
- Ależ nie trzeba.
Mimo moich protestów wcisnął mi w dłoń mieszek pełen septimów.
- Dziękuję. Właściwie to chciałam zapytać cię o Incydent Markarcki - oświadczyłam przesypując pieniądze do swojej sakwy.
- Nic o nim nie wiem, ale mogę opowiedzieć ci wiele o Dwemerach. - Oczy maga zabłysły.
- Może innym razem.
- Pracuję tutaj wraz z Aicantarem - skinął na drugiego maga.
- Jestem siostrzeńcem Calcelmo - młodzieniec lekko mi sie skłonił. - Pomagam mu w laboratorium. Nie pozwól mojemu wujkowi rozkręcić się w teoretyzowaniu, bo spędzisz tu całą noc. Boję się dotknąć połowy rzeczy, które trzymamy w wieży.
- Muszę już iść, ale miło było mi was poznać.
Udałam się do sali, do której zmierzał Thongvor zanim mnie zobaczył. Okazała się być salą tronową. Jarl Pogranicza właśnie przyjmował swych poddanych na audiencji. Sala tronowa była bardzo małym pomieszczeniem. Wiodły do niej podwójne kamienne schody. Gdy tylko znalazłam się na szczycie drugich schodów, natychmiast zatrzymała mnie huskarl jarla. Była to młoda Redgardka w stalowej zbroi. W sali tronowej przebywały trzy osoby, łącznie z jarlem, zasiadającym na swym tronie.
- Ej! Kim jesteś, że śmiesz się zbliżać do jarla Markartu?! - zawołała Redgardka, mierząc we mnie obnażonym mieczem.
- Jestem podróżnikiem. Mam pytania - odpowiedziałam.
- Podaj imię.
- Mogę wpierw poznać twoje?
- Nazywam się Faleen - przedstawiła się kobieta. - Jestem huskarlem Igmunda i jego bezpieczeństwo jest dla mnie najważniejsze.
- Kintyra - podałam fałszywe imię.
- Dobrze. Możesz podejść do markarckiego tronu, ale zważaj na swe słowa. Na drogach miej oczy szeroko otwarte i strzeż się Renegatów. 
Faleen stanęła po prawej stronie jarla. Po jego lewej stronie zasiadał jakiś starzec. Pokłoniłam sie nisko władcy Markartu.
Jarl Igmund był starym człowiekiem, ale wydawał się być całkowicie sprawny. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat, ale po dokładniejszym przyjrzeniu mu się doszłam do wniosku, że w rzeczywistości może być młodszy. Jego skóra wcale nie wyglądała staro. Miał siwe krótkie włosy. Wyglądał dość porządnie. Ubrany był na bogato, ale nie z przesadnym przepychem.
- Witaj, jarlu! - odezwałam się.
- Rozmawiasz z Igmundem, synem Hlordira, jarlem Markartu - jarl przemówił donośnym głosem.
- Jestem podróżnikiem i chcę napisać pieśń o wojnie domowej w Skyrim - skłamałam. - Czy wojna odcisnęła swe piętno na Markarcie?
- Tutaj wszystko się zaczęło. Cały ten bunt - w głosie mężczyzny pojawiła się pogarda. - Gdy Cesarstwo straciło Pogranicze w trakcie Wielkiej Wojny, byliśmy zdesperowani. Obiecaliśmy grupie powstańców z północy wolność wyznaniową w zamian za pomoc w odbiciu dzielnicy. Wtedy dowiedziały się o tym elfy. Byliśmy zmuszeni aresztować ich wszystkich. Ulfrik Gromowładny, ich przywódca, wykorzystał incydent jako dowód tego, że Cesarstwo porzuciło Skyrim. Rebelianci nazwali to zdarzenie Markarckim Incydentem. Wtedy powstali Gromowładni. Wtedy zaczęła się wojna.
- Wtedy Ulfrik Gromowładny trafił do więzienia - stwierdziłam głośno. - Dlaczego aresztowaliście swoich norskich obrońców?    
- Konkordat Bieli i Złota, traktat między nami a elfami, podpisany po Wielkiej Wojnie, zabraniający nam oddawania czci Talosowi - powiedział Igmund, spuszczając lekko głowę. - Ale obiecaliśmy to Ulfrikowi i jego ludziom. Głupio to teraz wygląda, ale wówczas liczyliśmy, że elfy się o niczym nie dowiedzą. Dlatego, kiedy się dowiedziały, mieliśmy do wyboru, albo aresztować Ulfrika i jego popleczników, albo przygotować się na kolejna wojnę z Dominium Altmerskim. Wybór był jasny. Teraz Ulfrik zagraża niepewnemu pokojowi, dla którego tyle poświęciliśmy.
- Ależ to zdrada! - zawołałam. - Ulfrik zdobył dla ciebie Pogranicze, jarlu, a w zamian posłałeś go do więzienia?
- Nie miałem innego wyjścia. Musiałem zachować Pogranicze i zachowam je nawet teraz.
- Kiedyś już je straciłeś. Jak to się stało?
- Gdy Dominium Altmerskie zaatakowało Cesarskie Miasto, Legion z miejsca zapomniał o pozostałych prowincjach. Wielu zawiedzionych mieszkańców Pogranicza wykorzystało okazję, by odrzucić władzę Cesarstwa i ogłosić się niezależnym królestwem. To było tylko chaotyczne powstanie, lecz Pogranicze wymknęło się spod władz Cesarstwa na dwa lata. Jednak przywódcy powstania nie zgodzili się na traktat pokojowy. Ukryli się na wzgórzach i ogłosili się Renegatami.
Wszystko już rozumiałam. Renegaci nie przyjęliby Konkordatu, dlatego Thalmor chciał ich zniszczyć. Incydent Markarcki był Thalmorowi na rękę, co nie oznacza, że Ulfrik świadomie go wspierał. Nie, na pewno nie był agentem Thalmoru. Przecież wymógł na jarlu obietnicę, że nie zakaże kultu Talosa, czyli starał się znieść Konkordat. Skończyło się tak, że Ulfrik został zamknięty w więzieniu, a Pogranicze znów znalazło się pod kontrolą Cesarstwa, a więc i Thalmoru. Dlatego powstali Gromowładni. Z powodu zdrady Igmunda.
- Na targowisku doszło do ataku - powiedziałam, ukrywając swój gniew.
- Strażnicy już mi powiedzieli - odparł Igmund. - Biedna Margret. Świadkowie twierdzą, że napastnik wykrzykiwał jakieś bzdury, że jest Renegatem. Wyjaśnijmy sobie coś. Markart ma pewne kłopoty, ale w mieście nie ma żadnych Renegatów. Stanowią zagrożenie tylko na wzgórzach i na traktach, przy których mieszkają. Wszędzie indziej panujemy nad sytuacją.
Już widzę, jak taki tchórz panuje nad sytuacją. Wszystko już wiem. Jarl Igmund znajduje się teraz w trudnej sytuacji, ponieważ przez swe tchórzostwo stał się marionetką zbyt wielu osób. Znalazł się między młotem a kowadłem, a mówiąc ściślej między Cesarstwem, Rodem Srebrno-Krwistych, a Renegatami.
- Wybacz, ale muszę się zająć miastem - powiedział Igmund, jakby naprawdę cokolwiek w tym mieście znajdowało się jeszcze pod jego kontrolą, poczym podniósł się z tronu i wyszedł z sali tronowej.
Starzec zasiadający obok jego tronu, który do tej pory zajęty był czytaniem jakiegoś długiego listu, teraz podniósł na mnie swój wzrok. Uśmiechnęłam się do niego niepewnie.
- Nazywam się Raerek - powiedział, podchodząc w moją stronę. - Jestem wujem Igmunda, jak również jego zarządcą. Wybacz, mam listy do przeczytania.
Zrozumiałam, że mam opuścić pałac. Uczyniłam to niezwłocznie.
Oddaliłam się od Grodu Podkamień i minęłam wodospad płynący w dole miasta. Było tu naprawdę pięknie. Schodziłam w dół, zmierzając do hut. Nie mogłam jednak do nich trafić. Przez chwilę chodziłam w kółko. To miasto jest okropne. Znacznie gorsze od Brumy. W końcu znalazłam się przed złotymi drzwiami, na których wisiała tabliczka z napisem "Skarbiec". Budynek, w którym znajdowały się owe drzwi, wyglądał ciekawie, więc weszłam do środka. Znalazłam się w pomieszczeniu ze sklepową ladą. Stała za nią jakaś kobieta o krótki, brązowych włosach, bardzo ładnie ubrana.
- Skarbiec jest w zasadzie dostępny tylko dla członków rodziny Srebrno-Krwistych. To nie miejsce dla ciebie - oświadczyła.
- A jeśli powiem, że chcę się czegoś dowiedzieć na temat Srebrno-Krwistych - powiedziałam.
- To stary klan cieszący się dużym szacunkiem w całym Pograniczu - odparła szatynka. -Srebrno-Krwiści mają wiele ziemi w tych włościach, a także okoliczną gospodę. Kopalnia Cidhna też oczywiście należy do nich. To najlepsze więzienie i źródło srebra w Skyrim.
- Kto tu rządzi, tak naprawdę? - zapytałam, opierając się o ladę.
- Pomów z Thonarem Srebrno-Krwistym, bo on tak naprawdę zajmuje się sprawami rodzinnymi. Jeśli chcesz jednak rozmawiać o polityce, udaj się do jego brata Thongvora. Większość czasu spędza w Grodzie Podkamień.
Tak wygląda układ władzy w Markarcie. Sprawuje ją dwoje braci.
- Poznałam już Thongvora, ale muszę zobaczyć się z Thonarem - powiedziałam.
- Obawiam się, że prosił, by mu nie przeszkadzano. Ma ważne sprawy - odparła szatynka.
- Ważne sprawy, powiadasz . - Sięgnęłam do sakiewki i wręczyłam jej 270 septimów.
- Tutaj pieniądze otwierają każde drzwi - kobieta uśmiechnęła się i wsypała pieniądze do swojej sakwy. - Chodź! Mam rachunki do zrobienia.
Poprowadziła mnie pod drzwi wiodąc do prywatnej części domostwa. Gdy się od nich odsunęła, otworzyły się niespodziewanie. Na progu stanęła blondwłosa kobieta w niezwykle rozrzutnym stroju. Popatrzyła na mnie z góry i nie odpowiedziała na mój serdeczny uśmiech. Miast tego minęła mnie bez słowa i usiadła za znajdującym się przy recepcji stole. Tuż obok jakaś staruszka zamiatała podłogę.
- Wybacz za najście, pani, lecz chciałabym rozmówić się z rodziną Srebrno-Krwistych.
- Nazywam się Betrid Srebrno-Krwista - przedstawiła się kobieta, dumnie potrząsając głową. - Jestem żoną Thonara Srebrno-Krwistego. Pamiętaj o tym, gdy ze mną rozmawiasz.
- Jesteś, pani, żoną Thonara? Jaki on jest? - spytałam.
- Jest głową tej rodziny. Może nie jest najstarszy, ale to mój Thonar robi wszystko, dzięki czemu jesteśmy szanowani - odpowiedziała z gniewem.
- Z przyjemnością go poznam.
- I tak mnie nudziła rozmowa z tobą - Betrid sięgnęła po leżącą na stole książkę i zaczęła ją czytać.
Wredna. Weszłam do sąsiedniego pokoju. Bogacz, który najpewniej był Thonarem Srebrno-Krwistym, siedził przy stole i jadł kolację. Okazał się być niezbyt młodym, łysiejącym mężczyzną.
- Co tu robisz? Mówiłem, żadnych gości! - zawołał na mój widok.
Zamknęłam za sobą drzwi i podeszłam do stołu pewnym krokiem.
- Chcę porozmawiać o Margret, agentce Cesarstwa - oświadczyłam.
- A może porozmawiamy o tobie - odpowiedział z błyskiem w oku. - O Agentce Gromowładnych?
Sposępniałam. Najwyraźniej jego brat opowiedział mu o mnie. Nie jest dobrze.
- Tak jest, wiem o tobie, tak samo, jak wiedziałem o Margret. Ile jeszcze psów wyśle za mną Cesarz? To moja sprawa, moje miasto! - zawołał z wściekłością - Zarówno kochasie Cesarstwa, jak i wy, kochasie Ulfrika Gromowładnego, powinniście się trzymać z daleka! Wynoś się!
Nagle za drzwiami rozległ się krzyk:
- Za Renegatów!
- Co? - Thonar zerwał się od stołu. - Na bogów! Betrid!
Wybiegliśmy z pokoju. Betrid leżała na ziemi, a nad nią stała staruszka, która przed chwilą zamiatała podłogę. W ręku trzymała zakrwawiony nóż. Natychmiast rzuciła się na mnie. Wyciągnęłam miecz z pochwy zamaszystym ruchem, rozcinając napastnicze brzuch. Dobiłam ja drugim ciosem. Wtedy rzucił się na mnie młody mężczyzna. Odparłam cios jego miecza i kopnęłam go kolanem w krocze. Następnie cięłam go w gardło i pchnęłam w pierś. Padł na podłogę martwy.
Thonar trzymał swą żonę w ramionach i płakał. Uklękłam obok i sprawdziłam jej puls. Nie żyła.
- Moja żona! Zabili ją! Cholerny Madanach! Niech szlag trafi ten jego renegacki tyłek! - krzyczał Thonar z rozpaczą.
Podchodzę do dziewczyny, która stała przy recepcji. Ona także była martwa. Najwyraźniej zabił ją ten młody mężczyzna, który zaatakował mnie przed chwilą. Czułam się okropnie. Znów podeszłam do zrozpaczonego Thonara.
- Przykro mi - przemówiłam łagodnie.
- Nieprawda. Nie jest ci przykro - zawołał z wściekłością, wciąż przyciskając ciało żony do swej piersi. - Chcesz wiedzieć, kim właściwie są Renegaci? To moje marionetki, a ich "król" gnije w Kopalni Cidhna. Miał ich trzymać pod kontrolą.   
- Jesteś w porozumieniu z Renegatami? - zapytałam zdziwiona.
- Gdy zmiażdżono ich powstanie, kazałem przyprowadzić do mnie Madanacha. Był dzikusem, ale przydatnym. Zaoferowałem mu odwołanie egzekucji, jeśli za pomocą swych wpływów pomoże mi radzić sobie z pojawiającymi się przeszkodami. Rywale, agenci, idioci. Pozwoliłem mu więc prowadzić swoją małą rebelię wewnątrz Cidhny. Teraz jest nie do upilnowania.
- Chcesz bym zajęła się Madanachem?
- Masz już, na czym ci zależało. To wszystko twoja wina! - wykrzyknął z wściekłością. - Ty i Madanach jesteście zwierzętami! Sprawię, że będziecie gnić za to w Cidhnie. Wynoś się z mojego domu!  
- Jasne, to moja wina. To ja się układałam z niebezpieczną grupą przestępczą - powiedziałam ironicznie.
- Wynoś się z mego domu! Natychmiast!
Wyszłam stamtąd. Wydawało mi się, że wiem już wszystko, co ważne, w sprawie Renegatów. Zeszłam w dół i nareszcie odnalazłam hutę. Po chwili weszłam do kanałów, zwanych Labiryntem.
- Ale syf! - zawołałam, gdy tylko oświetliłam sobie wnętrze Labiryntu magicznym światłem.
Wszystko było tu wykonane z kamienia. Wilgotny korytarz niemiłosiernie cuchnął. Przeszłam parę kroków i spotykam jakiegoś rudowłosego żebraka w brudnych, obdartych łachmanach.
- Labirynt nie jest dla ciebie. Zaufaj mi - powiedział.
- Chyba się nie znamy, prawda? - uśmiechnęłam się.
- Nazywam się Garvey - odparł żebrak. - Labirynt to nie miejsce dla ludzi twojego pokroju. Czego tu chcesz?
- Znałeś Weylina? - spytałam.
- No pewnie. Znam wszystkich, którzy siedzą w Labiryncie, a nawet wiem, gdzie mieszkał. Teraz pewnie kto inny zajmie jego pokój.
- Mogłabym zobaczyć ten pokój?
- Wybacz, ale chyba nie do końca tu pasujesz.
- To bardzo ważne. Zaufaj mi - chwyciłam go delikatnie za nadgarstek, rzucając urok.
- Zaufanie nic nie kosztuje - odpowiedział, nie mogąc już oderwać ode mnie wzroku.
Na szczęście nie wyszłam z prawy w rzucaniu uroków, a umysł Garveya nie był zbyt potężny. Mężczyzna poprowadził mnie do pokoju Weylina. Po drodze minęliśmy jakąś kobietę, która na mój widok powiedziała:
- Nie chcesz tu być. Nikt nie chce. Nie ma tu nikogo, kto nie nabawił się pylicy, albo ataksji.
Wyglądała na chorą. Garvey otworzył drzwi kluczem. Weszłam do pokoju Weylina, choć właściwie ciężko było nazwać to pomieszczenie pokojem. Była to naprawdę ohydna izba. Jedynym meblem było łóżko z kamienia. Leżał się na nim papierowy liścik. Podniosłam go i przeczytałam:
Weylinie,
zostałeś wybrany, by zasiać strach w sercach Nordów. Udaj się jutro na rynek. Bedziesz wiedział, co masz robić.
N.
N? Nie napisał tego Madanach, lecz ktoś inny. Thonar nie powiedział mi wszystkiego. Prócz Madanacha potrzebował kogoś, kto nie siedzi w więzieniu. Tylko kto to jest?
Wyszłam z izby i podeszłam do chorej kobiety.
- Nie bój się, pomogę ci - szepnęłam, dotykając jej skroni i rzucając zaklęcie uzdrawiające.
Moja magia na nic się zdała. Czułam, że jest chora. Wyciągnęłam z plecaka miksturę uzdrawiającą i podałam jej.
- Wypij to. Powinnaś potem poczuć sie lepiej.
- Dziękuję - kobieta wzięła ode mnie flakon z miksturą i spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
Gdy wyszłam z Labiryntu, było już ciemno. W świetle księżyców ujrzałam przed sobą sylwetkę muskularnego mężczyzny w zbroi.
- Węszysz tam, gdzie cię nie chcą. Czas dać ci nauczkę - powiedział groźnie.
- Kto cię przysłał? - zapytałam hardo.
- Ktoś komu nie podoba się, że zadajesz pytania. No chodź, pokaż na co cię stać! - zawołał osiłek idąc w moją stronę.
Uchyliłam się przed ciosem jego pięści i chwyciłam go za ramię, wyobrażając sobie, że zaciskam palce na skale. W ten sposób rzuciłam na niego zaklęcie paraliżu. Jego ciało zesztywniało tak bardzo, że wystarczyło, iż lekko podcięłam mu nogi, a runął na ziemię, jak długi. Paraliż szybko z niego zszedł. Na szczęście ja jeszcze szybciej przycisnęłam kolano do jego piersi i zakończenie mego miecza do gardła.
- Ty parszywy, magiczny jednostrzałowcu! - zawołał, gdy odzyskał już głos.
- Gadaj, dla kogo pracujesz, albo wyślę cię na spotkanie z bogami! - zawołałam.
- Przysłał mnie Nepos Nochal. Staruszek wydaje rozkazy - odpowiedział osiłek.
- Nepos Nochal, czyli pan N. - Odsunęłam od zbira swój miecz i swoje kolano. - Teraz zaprowadzisz mnie do niego.
Schowałam miecz do pochwy, lecz cały czas byłam czujna. Osiłek prowadził mnie przez miasto. Była już noc. Minęliśmy kuźnię i kierowaliśmy się cały czas w górę. Po raz kolejny pomyślałam, że to miasto to kompletny labirynt.

4 dzień, Zmierzch Słońca:
Weszłam do domu Neposa. Przebywały tu trzy osoby: kobieta i dwóch mężczyzn. Kobieta miała siwe włosy, ale była raczej młoda. Jej oczy obmalowane były żółtą farbą. Mężczyźni zamiatali podłogę.
- Przepraszam. Czego tu szukasz? - zwróciła się do mnie kobieta miłym głosem.
- Przychodzę do Neposa - odparłam.
- Nie spodziewaliśmy się ciebie, a staruszek potrzebuje odpoczynku - jej glos przestał być miły. - Zajrzyj tu kiedy indziej.
- Zaczekaj - odezwał się ktoś z sąsiedniego pokoju. - W porządku, kochanie. Wpuść ją.
- Tak, Neposie - odpowiedziała kobieta, poczym zwróciła sie do mnie. - Dobrze słyszałaś. Śmiało.
Wkroczyłam do sąsiedniego pokoju.  W fotelu przy kominku siedział mężczyzna. Stanęłam tuż obok. Na kolanach trzymał otwartą książkę. Był stary i łysy. Miał strasznie duży, orli nos. Zrozumiał, czemu nazywają go "Nochal".
- Bardzo przepraszam za moją gosposię . Jest wobec mnie odrobinę nadopiekuńcza - Nepos spojrzał na mnie z uśmiechem. - A teraz, czego chcesz?
- Przed chwilą z twojego rozkazu zaatakował mnie pewien zbir - odpowiedziałam.
- Tak. Jak widać, jesteś prawdziwym psem tropicielem - powiedział miłym głosem, patrząc w ogień. - Udało ci się mnie wywęszyć. Gram w tę grę od ponad dwudziestu lat, posyłając młodych na śmierć, a wszystko to w imię Renegatów. Jestem... zmęczony. Taki zmęczony.
- Dlaczego? Dlaczego robisz to wszystko?
- Ponieważ mój król mi kazał. Madanach. Gdy powstanie upadło po interwencji Nordów, wtrącili go do kopalni. Nie wiem, jakim sposobem, ale udało mu się przejść. Dostaję od niego wiadomości i przekazuję dalej jego rozkazy, nie zadając przy tym zbędnych pytań.
- Wspomniałeś o powstaniu.
- Markart oraz Pogranicze to nasze ziemie. Dlatego jesteśmy Renegatami. Nie możemy odzyskać domu, który prawnie należy do nas. Lecz w czasie wojny z elfami mieliśmy swoją chwilę. Przepędziliśmy Nordów z Pogranicza dzięki wielkiemu powstaniu. Wtedy nadszedł Ulfrik i jego ludzie. Ci, którzy nie uciekli, zostali straceni. Poza mną i królem i garstką innych.
Wiedziałam już na prawdę wszystko. Właściwie było to dziwne, że pozyskałam te wszystkie informacje z taką łatwością. Bardzo dziwne.
- Dlaczego mi to wszystko mówisz? - zapytałam.
- Kochana dziewczynko, kto powiedział, że wyjdziesz stąd żywa? - oczy Neposa zabłyszczały. - Widziano, jak wchodzisz do środka. Dziewczyna przy drzwiach to agentka Renegatów przebrana za służącą. Nie jesteś pierwszą osobą, która zaszła tak daleko. Nie będziesz też ostatnią.
Fakt, że za chwilę spróbuje mnie zabić mogłam mu jeszcze wybaczyć, ale nazwania mnie dziewczynką nigdy w życiu! Musiałam przygotować się do walki.
- Zaczekaj, mam coś dla ciebie - powiedziałam.
Nepos spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Sięgnęłam do plecaka i wyciągnęłam buteleczkę z trucizną, którą chlusnęłam mu w twarz. Starzec krzyknął z bólu, gdyż trucizna natychmiast zaczęła palić jego skórę i wypalać mu oczy. Wbiłam mu miecz w serce, lecz w następnej chwili poczułam dotkliwy ból. Krew trysnęła z moich pleców. Odwróciłam się gwałtownie przecinając gardło jednego z mężczyzn stojących za mną. Zablokował cios drugiego i rzuciłam w niego kulę ognia. Jego ubranie zapłonęło. Z krzykiem rzucił się na podłogę, usiłując ugasić płomienie, które mimo to, coraz dotkliwiej trawiły jego ciało. Po chwili był już martwy. Uzdrowiłam się. Wtedy zaatakowała mnie kobieta. Wykonałam unik, poczym chwyciłam ją za włosy i wbiłam jej miecz w plecy.
- Dziewczynka - też coś! - syknęłam, patrząc na martwe ciała leżące wokół mnie.
Następnie przeszukałam je. Zabrałam Neposowi kilka drogocennych pierścieni, które nosił na palcach. W szafce odnalazłam dziennik, srebrny naszyjnik z szafirem i 400 septimów. Usiadłam przy kominku i przeczytałam ostatnie zapiski w dzienniku Neposa:
Na starość zaczynam mieć zgryzoty. Tyle młodych posłanych na śmierć. Wszystko w imię Renegatów, wszystko w imię Madanacha. Królu mój, który czuwasz nad nami zza żelaznych krat Kopalni Cidhna, jak długo już ci służę? Od czasu powstania przeciwko Nordom? Czy cała ta przemoc nie przysłania naszego przeznaczenia? Jakiż mam wybór, jeśli nie robić to, co mi każą?
Wszystko było już jasne. Sprawa rozwiązana. Pozostało mi tylko przekazać wszystko Eltrysowi. Zjadłam znajdujący się na stole posiłek (pieczone ziemniaki z kurczakiem), ponieważ byłam głodna, i wyszłam na ulicę. Mój płaszcz był zakrwawiony, ale szybko wyczyściłam go za pomocą magii.
Choć było jeszcze przed świtem, udałam się do kaplicy Talosa. Gdy weszłam do środka, ujrzałam trzech strażników stojących przed ołtarzem. Byłam zaskoczona ich widokiem. Jeden z nich wspiął się po schodach i staną tuż przede mną.
- Ostrzegaliśmy cię, ale widać, że uwielbiasz kłopoty - oświadczył. - Teraz musimy powiązać cię ze wszystkimi niedawnymi morderstwami, uciszyć świadków, pracować, pracować, pracować.
Jeszcze raz spojrzałam w dół, na ołtarz Talosa. Eltys leżał tuż przed nim w kałuży krwi. Ogarnęła mnie rozpacz i wściekłość.
- Nie ma w tobie krzty uczciwości - krzyknęłam na strażnika, dobywając miecza. - Jesteś na pasku Thonara.
- Mamy w tym mieście niezłe układy i nie pozwolimy ci tego popsuć - odparł mężczyzna. -Masz z tym jakiś problem? Idź do Madanacha. Żebraczy król i Renegaci z pewnością chętnie cię poznają. Pójdziesz z nami. Czeka cię dożywocie w Kopalni Cidhna.
- Nie weźmiecie mnie żywcem!
-  W życiu nie opuścisz Markartu.
Skrzyżowaliśmy ostrza naszych mieczy. Byłam wystarczająco wściekła, by rzucić zaklęcie, zwane Furią czarodzieja. Z mojej lewej dłoni wytrysnęły płomienie, które poparzyły stojącego przede mną strażnika. Jego ubranie zapaliło się, jednak szybko zdołał je ugasić. Następnie z mojej dłoni wydostał się przejmujący mróz, a skóra mego przeciwnika mocno się zaczerwieniła. Krzyknął z bólu, opuszczając miecz i chwytając się za odmrożona twarz swymi odmrożonymi dłońmi. Na końcu z moich dłoni wystrzeliły błyskawice, które poraziły strażnika tak dotkliwie, że stracił przytomność. Następni strażnicy byli już jednak przy mnie. Sparowałam cios jednego z nich i cięłam go w bok. W tym momencie jego towarzysz uderzył mnie w skroń rękojeścią. Pogrążyłam się w ciemności.
Kiedy odzyskałam przytomność, głowa pękała mi z bólu. Było mi zimno. Poczułam, że mam na sobie jakieś szorstkie ubranie. Otworzyłam oczy i podniosłam się ostrożnie. Znajdowałam się w więziennej celi. Miałam na sobie jakieś łachmany. Gdy byłam nie przytomna, odebrano mi wszystkie przedmioty, które nosiłam ze sobą. Fakt, że ktoś zdjął ze mnie ubranie, by odziać mnie w więzienny strój, napawał mnie przerażeniem. Będąc nieprzytomną byłam zupełnie bezbronna. Mogli zrobić ze mną dosłownie wszystko. Przede mną stała orczyca w stalowej zbroi:
- Jestem Urzoga gra-Shugurz - powiedziała nieprzyjemnym głosem.
- Astarte - podałam swoje imię, nie sądząc, bym w obecnej sytuacji mogła sobie jeszcze bardziej zaszkodzić.
- No dobra, patrz przed siebie - rozkazała orczyca. - Teraz jesteś w Kopalni Cidhna. Masz zarobić na swoje utrzymanie. W tym więzieniu nie wypoczywa się w celi. Tu się pracuje. Będziesz wydobywać rudę, dopóki nie zaczniesz rzygać sztabami srebra. Rozumiesz?
- Przykro mi, to ucho mam trochę przygłuche - odparłam, dłubiąc palcem w prawym uchu.
- Nie kombinuj! Ja tu rządzę. Nie rób tego więcej, bo obetnę ci palce u nóg. Dobra, otwieraj!
Strażnik otworzył moją celę.
- Teraz ty. Chodź tu! - Urzoga wyszła z celi i gestem nakazała mi to samo.
Poza obskurną, podartą tuniką, miałam na sobie onuce owinięte wokół moich stóp. Zabrali mi wszystkie moje rzeczy. Również buty. Jednak został mi jeden wytrych, który nosiłam ukryty w onucach. Sprawdziłam to dyskretnie, udając, że poprawiam onuce na stopach. Wyszłam z celi. Stałam na skale. W dole, na środku groty, w której się znajdowałam płonęło ognisko, przy którym siedział jakiś więzień. Trochę dalej stał wielki ork, który zasłaniał plecami jakiś tunel. Podeszłam do ogniska. Zamknęłam oczy, pomasowałam skronie i pozbyłam się nieznośnego bólu głowy. Mogli odebrać mi mój miecz, ale nie mogli odebrać mi magii. Obróciłam się i spostrzegłam, że orczyca i strażnik gdzieś zniknęli. Usiadłam przy ogniu, chcąc się ogrzać.
- Jak cię zwą? - spytał mnie siedzący przy ognisku więzień.
- Astarte z Cyrodiil - odpowiedziałam.
Obojętność na jego twarzy wskazywała na to, że nigdy o mnie nie słyszał.
- A ciebie, jak zwą? - zapytałam.
- Uraccen - przedstawił się. - Gdy mnie zabrano, musiałem zostawić swoją córkę, Uaile. Za co siedzisz, świeżynko?
- Za nic. Wsadzili mnie za niewinność - odpowiedziałam z gniewem.
- Niewinność? Swojego pierwszego morderstwa też nie popełniłem, ale wszystkie późniejsze to już moja robota. Moja rada, odpracuj wyrok przy kilofie i wiej stąd. Nie chcesz chyba dostać kosy w brzuch z powodu butelki skoomy?
- Co to "kosa?"
- Małe ostrze. Łatwo je ukryć. To znaczy, jasne, możesz zamachnąć się komuś kilofem w twarz, ale raczej każdy zorientuje się, że to robisz. Masz problem z jakimś więźniem? Załatw sobie majcher. Słyszałem, że Grisvar ma jakiś na zbyciu, ale musisz przekonać go, by zechciał cię obdarować.
- Często zażywacie skoomę?
- Więźniowie przemycają ją tu do środka. To nasza jedyna waluta.
- Za co właściwie siedzisz?
- Pewnej nocy nordycki szlachcic, któremu służyłem, został pchnięty nożem. Nie była to moja sprawka, ale wiedziałem, że to ja zostanę oskarżony, więc uciekłem. Dołączyłem do Renegatów, zacząłem zabijać. Schwytano mnie, a teraz jestem tutaj.
- Dlaczego wstąpiłeś w szeregi Renegatów? - spytałam zdziwiona.
- Bo życie według dawnych obyczajów było lepsze. Nie było żadnych Nordów, ani ich praw. Pewnego dnia Renegaci pomalują mury Markartu ich krwią.
Rozejrzałam się. Potężny ork stojący nieopodal obserwował nas. On również wyglądał jednak na więźnia. Poza nim wokół nas nie było nikogo.
- Gdzie strażnicy? - zapytałam Uraccena.
- Przychodzą raz w tygodniu, by uprzątnąć ciała, zabrać wydobytą przez nas rudę i uciszyć wichrzycieli - odpowiedział starzec. - Wtedy też i tylko wtedy zostawiają nam pożywienie, ale jeśli wydobyliśmy za mało rudy, musimy obejść się smakiem.
Więc taki jest mroczny geniusz tego więzienia. Kopalnia i więzienie w jednym, żyjące własnym życiem. Genialne, ale okrutne.
- Gdzie jest Madanach? - zaryzykowałam pytanie wprost.
- Skoro o to pytasz, to znaczy, że jesteś nowym skazańcem - Uraccen uśmiechnął się krzywo. - Masz pecha, przyjaciółko. Strażnicy cię wystawili i to jak. Obawiam się, że nikomu nie wolno rozmawiać z Madanachem. Chyba, że wcześniej uda im się przejść obok Borkula Straszliwego, a nie chcesz rozmawiać z Borkulem Straszliwym.  
- Borkul Straszliwy?
W odpowiedzi więzień wskazał mi ruchem głowy stojącego obok nas orka i szepnął:
- Strażnik Madanacha. Wielki, nawet jak na orka. Słyszałem, że urwał komuś rękę i skatował go nią na śmierć. Pod tym względem jest dość staroświecki.
Postanowiłam się rozejrzeć. Udałam się w głąb kopalni. Wszędzie wokół słychać było nieustanne uderzenia kilofów. Podeszłam do więźnia, który właśnie wydobywał rudę.
- Witaj! Jestem tu... nowa. Jak cię zwą?
- Grisvar Pechowiec - odpowiedział mężczyzna nie przerywając pracy. - Jarl uznał, że stanowię zbyt duży problem. Wrzucił mnie tu razem z Renegatami. Zamknęli mnie o jeden raz za dużo. Teraz mam dożywocie.
- Za co siedzisz? - spytałam.
- Pierwszy raz? Kradzież. Drugi? Kradzież. Trzeci raz? Kradzież. Tak to już ze mną jest.
- Wsadzili cię tu za kradzież? Na dożywocie? Za kradzież?!- zawołałam zszokowana. - Od jak dawna tu jesteś?
- Najpierw siedziałem pół roku. Później rok, a potem dwa lata. Teraz mam dożywocie.
Rozmowa ze złodziejem wydawała się znacznie bezpieczniejsza od rozmowy z mordercą, dlatego zwróciłam się do Grisvara z pytaniem:
- Potrzebuję kosy. Wiesz, jak ją zdobyć?
- A! Potrzebna ci ochrona - zawołał złodziej. - Mogę to załatwić. A może najpierw zrobisz coś dla mnie? Duach ma butelkę skoomy. Najlepszy destylowany księżycowy cukier. Aż się trzęsę na samą myśl.
- Postaram się zdobyć ją dla ciebie.
- Dziękuję, przyjaciółko. Nie martw się. Mam dla ciebie kosę.
Podeszłam do więźnia pracującego tuż obok.
- Ty jesteś Duach?
- Nie, nazywam się Odvan - odpowiedział. - Zesłano mnie tutaj, bo ktoś powiedział, że jestem Renegatem. Jestem niewinny. Nordowie mnie wrobili. Nigdy wcześniej nie widziałem tego narzędzia zbrodni.
- O co cię oskarżyli? - spytałam.
- Straże twierdzą, że kogoś zamordowałem. Odsypiałem sobie w domu ciotki zakrapianą biesiadę, a tu nagle wchodzą i mnie aresztują. Nie wiem nawet, kogo rzekomo zabiłem.
- Od jak dawna tu jesteś?
- Kilka lat? Kiedy tu przybyłem nie należałem do Renegatów, ale zdecydowałem się przyłączyć. Tak jest łatwiej.
- Wszyscy więźniowie należą do Renegatów.
- Wszyscy, którzy żyją.
Poszłam dalej w głąb kopalni. Była bardzo duża. Wyglądało na to, że jestem jedyną kobietą przebywającą obecnie w tym okropnym miejscu. Jakiś więzień wykuwał rudę w samotności. Podeszłam do niego i spytałam o imię. Okazało się, że to właśnie Duach. Złapałam za kilof i uderzyłam parę razy w rudę obok niego. Duach szeptał coś sam do siebie. Wyglądał na podejrzliwego człowieka.
- Za co siedzisz? - zapytałam po trzecim uderzeniu kilofem, które wyczerpało moje siły.
- Jestem Renegatem - odpowiedział skazaniec. - Nie udał nam się napad. Zostałem schwytany. Oczywiście jestem Renegatem z wyboru i z przyjemnością oddałbym życie za Pogranicze, ale Srebrno-Krwiści chcą rudy srebra, więc zesłano mnie tutaj.
- Podobno masz skoomę - zagadnęłam.
Duach odrzucił kilof, spojrzał na mnie groźnie i zawołał:
- Spojrzysz na mnie tak jeszcze raz, a wypruję ci flaki. To moja skooma!
- Oddaj ją! - zawołałam stanowczo, również odrzucając kilof.
- Dość tego! - wykrzyknął wściekły, poczym wskazał palcem na przestrzeń za moją glową. -Co to było?
Nie dałam się nabrać. Uchyliłam się przed ciosem jego pięści. Mocno nadepnęłam mu na stopę i uderzyłam go pięścią w twarz. Następnie chwyciłam go za ramię i rzuciłam zaklęcie zesztywnienia. Mój przeciwnik natychmiast upadł na ziemię. Paraliż trwał jedynie trzy sekundy, ale zanim zdążył się podnieść przystawiłam mu kilof do gardła.
- Cholerni nałogowcy! Ciągle mnie okradają - zawołał Duach z gniewem.
- A teraz, dawaj tę skoomę! - rozkazałam z desperacją w głosie.
- Masz! Udław się! - wyciągnął z kieszeni spodni buteleczkę napełnioną białym płynem.
Zabrałam narkotyk i od razu wróciłam do Grisvara, który wciąż wykuwał rudę.
- Oto twoja skooma - powiedziałam, wręczając mu buteleczkę.
- Masz swoją kosę - Grisvar wręczył mi wąski sztylet. - Obiecaj, że nie użyjesz jej przeciwko mnie, dobrze?
- Obiecuję - odpowiedziałam, chwytając majcher. - Żegnaj!
- Do następnego razu!
Podeszłam do orka strzegącego kwatery Madanacha. Uraccen wciąż siedział przy ognisku.
- Nowe mięso. Miękkie, delikatne... - powiedział Borkul patrząc na mnie łapczywie. -Pamiętasz uczucie towarzyszące zabiciu pierwszej ofiary?
To było ciekawe pytanie. Zastanowiłam się nad tym. Moimi pierwszymi ofiarami, które pamiętałam byli agenci Mitycznego Brzasku ścigający cesarza Uriela VII w podziemiach Cesarskiego Miasta. Postarałam sobie przypomnieć tę chwilę.
- To było podniecające - odpowiedziałam. - Krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach, a twarz rozpromienił mi uśmiech.
- Prawdziwy zabijaka, tak jak ja - Borkul uśmiechnął się paskudnie. - Bogowie zesłali nas tu, abyśmy zapełnili ich komnaty duszami. Pasujesz idealnie.
Patrząc na niego aż bałam się zapytać, a jednak zrobiłam to:
- Za co siedzisz?
- Morderstwa, bandytyzm, napady, kradzieże... i obijanie się - wyliczył ork powoli.
- Muszę zobaczyć się z Madanachem - oświadczyłam.
- Chcesz rozmawiać z żebraczym królem? Dobrze, ale najpierw musisz zapłacić me trudy. Może przyniesiesz mi kosę. Tego bym nie potrzebował, ale może mi się przydać, gdy będzie trzeba coś "skosić" - zaśmiał się sadystycznie.
 - Oto twoja kosa - podałam mu majcher.
- Co? - ork chwycił sztylet. - Wejdź, tylko nic tam nie kombinuj. Madanach jest mądrzejszy niż ci się zdaje.
Borkul odsunął się na bok, a ja weszłam do tunelu. Szłam wąską ścieżką w skale, która skręcała kilkakrotnie. Nie miałam broni, ale miałam magię. Wreszcie weszłam do komnaty Madanacha. Siedział przy stoliku i pisał list piórem. Był siwowłosym starcem.
- Proszę, proszę! - Madanach podniósł na mnie swój wzrok. - Spójrz na siebie! Nordowie zrobili z ciebie zwierzę, dziką bestię w klatce, rzuconą szaleństwu na pożarcie! A więc, jak będzie, moja droga bestio? Czego pragniesz?! Informacji o Renegatach?! Zemsty za próbę pozbawienia cię życia?!
Zamyśliłam się teatralnie, poczym odparłam:
- Zacznijmy od zemsty.
- Dobrze! Zapraszam więc! Kończmy już to! - krzyknął naprawdę głośno, wstając od stołu.
Chwycił majcher leżący na stole. Ja w tym czasie wyczarowałam sobie lodową włócznie i pchnęłam go nią w brzuch. Jego żyły i tętnice zostały w następnej chwili skute lodem. Madanach padł martwy, a lodowa włócznia rozpłynęła się w powietrzu. Zabieram majcher z jego martwej dłoni. Byłam głodna. Na stole znajdowała się miska wypełniona orzechami w miodzie oraz plaster koziego sera. Zjadam ser i skosztowałam orzechów, poczym popiłam to wszystko winem z kielicha stojącego na stole. Później przeszukałam ciało Madanacha. W jego kieszeni znalazłam jedynie jakiś klucz i buteleczkę skoomy. Na stole leżał jakiś świeżo napisany list. Podniosłam go i wyciągnęłam się na łóżku stojącym pod ścianą. Było bardzo wygodne. Zapoznałam się z treścią listu:
Obiecałem wam, że uciekniemy z Kopalni Cidhna razem, i znalazłem sposób. Gdybym zginął nim zdołam wam go pokazać, przeszukajcie cele wokół mojej komnaty. Posłużcie się moim kluczem. Znajdziecie tunel prowadzący do miasta.
Madanach.
Wiedziałam już więc, jak stąd uciec. Może powinnam wrócić po resztę więźniów? Czy nie byłoby to uczciwe? Czy nie powinni otrzymać jeszcze jednej szansy na normalne życie? Współczułam złodziejowi, który otrzymał dożywocie, oraz zabójcy, który nie popełnił pierwszego zabójstwa, o które go oskarżono. Zdjęta tym współczuciem, postanowiłam, że nie ucieknę z Cidhny sama, i wróciłam po resztę więźniów. Popełniłam błąd.
Nie opuściłam jeszcze tunelu wiodącego do kwatery Madanacha, gdy zaatakował mnie Borkul.
- Gdzie jest Madanach?! - krzyknął na mój widok.
- Zabiłam go - odpowiedziałam.
Natychmiast rzucił się na mnie z pięściami. Wbiłam mu majcher w pierś, lecz nie zatrzymał się, tylko uderzył mnie w twarz, rozcinając mi wargę. Cisnęłam w niego kulą ognia, lecz zdołał się przed nią uchylić, poczym uderzył mnie w twarz tak mocno, że padłam na ziemię zalewając się krwią.
- Tylko na tyle cię stać? - zapytał drwiąco.
Nie zdołałam się podnieść, gdyż przygniótł mnie swoim cielskiem.
- Teraz się zabawimy, laleczko - powiedział sadystycznie.
Zaczął zdzierać ze mnie ubranie. Uderzałam go pięściami i kopałam z całych sił, lecz na nic się to zdało. Był straszliwie silny. Nie mogłam mu się wyrwać. Unieruchomił mi ręce tak, iż nie mogłam rzucić żadnego zaklęcia, ale na szczęście nie zatkał mi ust.
- Fus Ro Dah! - krzyknęłam, ile sił w płucach.
Potęga mego głosu pchnęła go w tył. Natychmiast wyczarowałam potężną błyskawicę. Borkul znajdował się na tyle blisko, że mój czar zdołał go ugodzić. Padł na ziemię ledwo żywy. Byłam jednak wciąż tak przerażona jego brutalnym atakiem, że nie zakończyłam walki. Chwyciłam stojący pod ścianą kilof i zaczęłam go nim uderzać raz po raz. Krew i kawałki tkanek tryskały w powietrzu, przylepiając mi się do włosów, twarzy i podartych łachmanów. Borkul był już martwy, lecz ja wciąż uderzałam kilofem jego zwłoki. Czyniłam to tak długo, aż opadłam z sił. Kiedy leżałam na ziemi w kałuży krwi, pół przytomna z wyczerpania, Uraccen podszedł do mnie i krzycząc, że zabiłam jego króla, Madanacha, wbił mi kosę między żebra. Miałam szczęście, że ostrze minęło serce. W przeciwnym razie byłabym już martwa. Użyłam Krzyku Nieugiętej Siły. Uraccen uderzył głową o ścianę i stracił przytomność.
Ledwo dałam radę wyciągnąć sobie majcher z piersi i uzdrowić się. Wiedziałam, że jeśli stracę teraz przytomność, to będzie po mnie. Jakimś cudem zdołałam wstać, chwycić zakrwawiony kilof w dłonie, i rzucić się do ucieczki. Nie pamiętam, jak dotarłam do celi obok kwatery Madanacha. Otworzyłam ją odebranym mu kluczem, który wciąż spoczywał w mojej kieszeni. Nie wiem co by było, gdybym go zgubiła. Musiałam się stąd wydostać. W celi leżał jakiś kościotrup. Za nim zaś odnalazłam tunel, którym wyszłam do dwemerskich ruin w jakiejś jaskini. Szłam typowym dwemerskim korytarzem, gdy nagle rzucił się na mnie wielki mechaniczny pająk. Rozwaliłam go kilofem. Nie było to jednak jedyne czyhające na mnie niebezpieczeństwo. Następną wrogą maszynę rozwaliłam błyskawicami i kulami ognia. Ominęłam gorącą parę i poszłam dalej. Po dłuższej wędrówce, natknęłam się na dwóch mechanicznych żołnierzy, których unieszkodliwiłam błyskawicami. Wreszcie wyszłam na powierzchnię. Był późny wieczór. Świeże powietrze wypełniło me płuca. Znajdowałam się przy jakiejś markarckiej uliczce. Przeżyłam w tej chwili ogromną radość i niewyobrażalną ulgę.
Nagle usłyszałam, że ktoś skrada się w moją stronę. Spojrzałam w bok i w świetle księżyców ujrzałam Thonara srebrno-Krwistego, który w następnej chwili rzucił mi pod nogi mój własny plecak, mój biały futrzany płaszcz, w którym zawinięta była również moja spódnica i gorset oraz moje buty. Potem odpiął od pasa mój własny elfi miecz i podał mi go, mówiąc:
- Moje oczy, widząc ciebie, mówią, że Madanach nie żyje. Rodzina Srebrno-Krwistych wiele ci zawdzięcza. Jarl oficjalnie cię ułaskawił, a ja zająłem się kilkoma pomniejszymi sprawami.
Chwyciłam miecz i spojrzałam na niego z gniewem. Nie będzie mi teraz zgrywał bohatera. Nie po tym, jak zabił niewinnego człowieka, tylko dlatego, że za dużo wiedział.
- To ty, wraz ze swymi zbirami, mnie aresztowaliście! - wykrzyknęłam z wściekłością.
Gdyby niewyczerpana mana, chyba zabiłabym go w tej chwili wzrokiem.  
- Udało ci się dowieść, że dobrze postąpiłem - odpowiedział bez wyrzutów sumienia. - Nie patrz tak na mnie! Oczywiście. Co powiesz na mały upominek za twoje wysiłki? Oto mój pierścień rodowy i wszystkie zarekwirowane przez strażników rzeczy - ściągnął z palca sygnet i wcisnął mi go w dłoń. - A teraz wybacz. Muszę jakoś znaleźć ludzi do naszej opuszczonej niedawno kopalni.
Nareszcie mogłam się przebrać. Szybko opatuliłam się płaszczem, gdyż drżałam z zimna. Włożyłam na szyję Amulet Dibelli oraz diadem z szmaragdami na głowę. Pierścień rodu Srebrno-Krwistych nie był mi do niczego potrzebny. Przez chwilę chciałam go po prostu wyrzucić. Po namyśle doszłam jednak do wniosku, że lepiej będzie go sprzedać.
- Srebrno-Krwiści spłacają swe długi. Dziękuję - powiedział Thonar i oddalił się znikając w ciemnościach nadchodzącej nocy.
Wsunęłam buty na nogi i włożyłam plecak na plecy. W sumie spędziłam w więzieniu jakieś dwanaście godzin. Postanawiam odwiedzić Świątynię Dibelli i poprosić tamtejsze kapłanki o schronienie na tę noc, a rankiem opuścić Markart. Nie miałam jednak pojęcia gdzie jestem i jak trafić do świątyni. Bo jakiejś godzinie błądzenia, znalazłam się na targu. Zapukałam do drzwi domu jubilera. Otworzyła mi jego żona, Kerah. Omal nie krzyknęła na mój widok. Byłam zakrwawiona, brudna, przemarznięta i okropnie zmęczona. Musiałam wyglądać okropnie.
- Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze, ale czy mogę poprosić o kąpiel i ciepłe łóżko? - spytałam, patrząc na nią błagalnie.
- Oczywiście. Wejdź, dziecko - szybko wciągnęła mnie do środka.
Kerah, jej mąż Endon oraz dziewięcioletnia córka Adara, ugościli mnie w swym domu. Prosta redgardzka rodzina zaoferowała mi swoją bezinteresowną pomoc, widząc, iż naprawdę jestem w potrzebie. Przygotowali mi kąpiel, kolację i ciepłe łóżko do spania. Dzięki nim, po ucieczce z więzienia, przeżyłam spokojną noc.

5 dzień, Zmierzch Słońca:   
Rankiem opuściłam mury Markartu, wcześniej pozostawiając pierścień rodu Srebrno-Krwistych redgardzkiej rodzinie, która udzieliła mi schronienia. Gdy przechodziłam obok miejskich stajni, odkryłam, że są pełne pięknych koni. Z umaszczenia przypominały mi mojego Srokatego. Ich sierść była brązowa i pokryta duży białymi plamkami. Podeszłam do stajennego:
- Witam! Piękne ma pan konie - zagadnęłam.
- Mów mi Cedran, panienko - odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech. - Na Pograniczu będziesz potrzebować dobrego konia. To właśnie oferujemy. Jeśli będziesz dobrze traktować swego konia, zawiezie cię nawet do Otchłani i z powrotem.
- Mogę kupić konia? - zapytałam naprawdę gotowa na taki zakup.
- Mam jednego w pełni osiodłanego i gotowego do drogi. Ile chcesz zapłacić?
- 500 septimów?
- Oby granie nie odsuwały ci się spod stóp.
Chwilę później przemierzałam Pogranicze na grzbiecie mojej nowej klaczy. Poszukiwałam obozu Gromowładnych. Po strasznych przeżyciach w Markarcie, pragnęłam znaleźć się wśród swoich towarzyszy broni. Wiedziałam, że w ich gronie poczuję się bezpiecznie.

8 dzień, Zmierzch Słońca:
Przebywałam w obozie Gromowładnych na Pograniczu. W ostatnich dniach zajmowałam się uzdrawianiem rannych towarzyszy broni. Zdążyłam też zaprzyjaźnić się z moją klaczą, którą zakupiłam pod Markartem, a która była łudząco podobna do mego ukochanego ogiera, na grzbiecie którego przemierzałam Cyrodiil przed dwustu laty. Właśnie na cześć Srokatego, nazwałam moją klacz Srokatą. Wolne chwile spędzałam w towarzystwie dwójki Gromowładnych, Cadego i Frei.
Cade był synem Kery i Endona, małżeństwa Redgardów, którzy udzielili mi schronienia w Markarcie. Miał niezwykle ciemna, prawie czarną, skórę oraz krótkie i bardzo mocno kręcone włosy. Freja była Nordką z Pękniny, obdarzoną niezwykłą urodą. Miała bardzo jasną, właściwie porcelanową, karnację, i jasnoniebieskie oczy. Jej długie włosy, które zwykle nosiła rozpuszczone, a do walki układała w wysoki kok, wprawiały mnie w zachwyt, ilekroć je widziałam. Były niemożliwie proste, niemożliwie gładkie i niemożliwie białe. Cade i Freja poznali się na początku wojny i bardzo się zaprzyjaźnili. Nieomal wszystko robili razem. Ich relacje nie miały jednak podłoża seksualnego, nie byli w sobie zakochani. Darzyli się po prostu czystą i szczerą przyjaźnią, taką, jaka często łączy towarzyszy broni.
Po porannej toalecie, która była nie lada wyczynem z racji panowania okropnie niskich temperatur , włożyłam na siebie szaty arcymaga, będące najcieplejszym ubraniem, jakie posiadałam, oraz mój futrzany płaszcz. Kiedy zapinałam złote guziki płaszcza, do mojego namiotu wpadła zdyszana Freja.
- Cade jest ranny! Pomóż mu! - wykrzyknęła.
- Co się stało? - spytałam, w ślad za nią wybiegając z namiotu.
- Robiliśmy zwiad i natknęliśmy się na Renegatów - odpowiedziała Freja, ledwie łapiąc oddech.
Weszłyśmy do namiotu szpitalnego, w którym ostatnio spędzałam najwięcej czasu. Cade siedział na jednym z materaców, ze strzałą wbitą w pierś. Otaczało go kilku Gromowładnych. Odsunęli się, kiedy podeszłam do pacjenta.
- Spokojnie, Cade - przemówiłam łagodnie, klękając przed nim. - Uzdrowię cię, ale najpierw muszę wyciągnąć strzałę. To będzie boleć.
- Nie jestem dzieckiem, Astarte - odpowiedział Redgard hardo.
 Bez zbędnych ceregieli wyszarpnęłam strzałę z rany na piersi Cade, poczym przyłożyłam do niej dłoń, rzucając zaklęcie uzdrawiające. Potrafiłam w ten sposób zregenerować wszystkie tkanki, poza tkanką nerwową, z którą wciąż miałam poważny problem. Oczywiście regeneracja skóry zawsze jest najprostsza, regeneracja narządów wewnętrznych i mięśni trochę trudniejsza, a przy regeneracji kości trzeba się już solidnie natrudzić. Trudno jest również zwiększyć za pomocą magii ilości krwi krążącej w organizmie. Na szczęście Cade nie miał uszkodzonych kości i stracił bardzo niewiele krwi, toteż uzdrowiłam go bardzo szybko i nic mu już nie groziło. Pod warunkiem oczywiście, że strzała nie była zatruta. Zakażeniem nie należało się martwić, gdyż magia uzdrawiająca z miejsca je likwiduje. Gdybym mogła, na wszelki wypadek podałabym pacjentowi miksturę zwalczającą trucizny, ale żadnej nie posiadałam, toteż nie wspomniałam ani słowem o możliwości otrucia, lecz uznałam Cade za wyleczonego.
- Jak się teraz czujesz? - zapytałam go.
- Dobrze. Dziękuje, Astarte - odpowiedział z wdzięcznością.
- Czy ktoś jeszcze jest ranny? - spytałam, podnosząc się z kolan.
- Nie, mieliśmy sporo szczęścia - odpowiedział jeden ze zgromadzonych wokół nas żołnierzy.
- Odkąd Astarte jest z nami, przestaliśmy umierać - dodała Freja.
W tym momencie do namiotu szpitalnego wszedł Gromowładny, który oświadczył:
- Astarte z Cyrodiil ma się stawić u generała.
- Już idę - odpowiedziałam i wyszłam na zewnątrz.    
Od razu udałam się do szałasu Galmara. Kiedy weszłam do środka, właśnie rozmawiał on z Kottirem, dowódcą obozu Gromowładnych na Pograniczu.
- Cesarstwo chce z nas zrobić niewolników Thalmoru. Nie jesteśmy niewolnikami. Jesteśmy ludźmi. Wolnymi ludźmi, którzy zabiją każdego, kto twierdzi inaczej - powiedział Galmar, spoglądając na Kottira z góry.
- Melduję się! - zawołałam, stając na baczność.
Galmar natychmiast odwrócił się w moją stronę.
- Udaj się do Markartu - rozkazał. - Plotka głosi, że zarządca jarla Raerek jest zagorzałym wyznawcą Talosa, choć może jeszcze nie prawdziwym synem Skyrim. W końcu wciąż popiera Cesarstwo. Może warto uświadomić mu, że wiemy, do kogo zanosi modły. Kto wie, czyż nie uda się go nakłonić do wsparcia naszego powstania? Uprzejmie, rzecz jasna. Nie chcemy przecież zniszczyć jego reputacji, prawda? - spytał z ironią.
- Ależ oczywiście, że nie - odpowiedziałam nie mniej ironicznie.
- Nie daj się złapać. Ludzie jarla na pewno nie będą za mili dla kogoś, kto pałęta się po kwaterze zarządcy.
- Zdobędę dowód, a Raerek będzie współpracować - odparłam tym razem zupełnie poważnie.
- Zawsze mogę na ciebie liczyć, prawda?
Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam sie tylko, skłoniłam i wyszłam z szałasu. Ulfrik zawsze może na mnie liczyć. Dla niego wejdę nawet do paszczy lwa.
Do Markartu przybyłam wieczorem. Pozostawiłam swoją klacz w stajni i przekroczyłam bramę miasta, tłumacząc strażnikom, że jestem magiem w podroży. Stanęłam przed Grodem Podkamień i spróbowałam rzucić na siebie niezwykle trudne zaklęcie niewidzialności. Nie wyszło. Jeszcze nigdy nie udało mi się rzucić tego zaklęcia bez wsparcia eliksirów. Nie przychodziło mi do głowy nic kreatywnego, więc podeszłam do drzwi, których strzegli wartownicy, otworzyłam je i weszłam do środka pewnym krokiem, tak jakby co najmniej od dawna mnie tam oczekiwano. Wartownicy mnie nie zatrzymali. Poszłam przed siebie. Weszłam na schody, wiodące do sali tronowej, lecz na półpiętrze skręciłam w prawo.
- Stać! - usłyszałam męski głos za plecami.
Serce podskoczyło mi do gardła. Mimo to odwróciłam się spokojnie. Podszedł do mnie strażnik i oświadczył:
- Muzeum Dwemerów jest zamknięte dla każdego, kto nie ma zezwolenia nadwornego czarodzieja.
Całe szczęście, że chodzi mu o Dwemerów, a nie o to, że kogoś szpieguję.
- Muzeum Dwemerów? - zapytałam.
- To znaczy... krasnoludzkie muzeum - wyjaśnił strażnik. - Wymarła rasa, która zbudowała to miasto. Chcesz się dowiedzieć więcej? Zapytaj Calcelma. Zazwyczaj przebywa przed wejściem do ruin, na końcu tunelu.
- Dziękuję za radę - odpowiedziałam i zawróciłam zgodnie z oczekiwaniami strażnika.
Nie zeszłam jednak na dół, lecz wspięłam sie schodami do góry, kierując się do sali tronowej. Właśnie na owych schodach wpadłam na Thongvora Srebrno-Krwistego. Niespodziewanie ucieszył mnie jego widok.
- Witaj! - Nord uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
- Witaj, Thongvorze!
- Brat powiedział mi, że wiele ci zawdzięczamy. Dziękuję. - Uśmiechnął się do mnie jeszcze przyjaźniej.
- Tak się składa, że twój brat wpakował mnie do więzienia, tylko po to, bym zabiła Madanacha. Co gorsza kazał w tym celu zabić zupełnie niewinnego człowieka! - zawołałam z gniewem.
- Przykro mi. Mój brat często popełnia błędy - ton głosu Thongvora nadal był życzliwy.
- Może mi pomożesz, co? Muszę przeszukać kwaterę Raereka - szepnęłam.
- Chodź! Nie oddalaj się, a strażnicy zostawią cię w spokoju - odpowiedział mi szeptem Thongvor, obejmując mnie w pasie.
Poprowadził mnie przez salę tronową pod drzwi kwatery zarządcy Markartu. Była zamknięta na klucz, a użycie magii byłoby zbyt widowiskowe. Nie mogłam zwrócić na siebie uwagi, toteż wyjęłam z buta przygotowane wcześniej wytrychy.
- Zajmę czymś strażników - oświadczył Thongvor i nieco się oddalił.
Wzięłam się za otwieranie zamka. Złamałam na nim czternaście wytrychów. W końcu otworzyłam go piętnastym. Weszłam do pokoju, cicho zamknęłam za sobą drzwi i od razu zajrzałam do szuflady w biurku. Oprócz licznych listów i ksiąg spoczywał w niej grawerowany Amulet Talosa, podpisany imieniem Raereka. Właśnie czegoś takiego szukałam. Wsunęłam amulet do kieszeni płaszcza i wyszłam z komnaty. Zamknęłam drzwi, odwróciłam się, przesunęłam się o krok do przodu i nagle ktoś pociągnął mnie za stojącą nieopodal kolumnę, jednocześnie zatykając mi usta dłonią. Najpierw zorientowałam się, że omal nie wpadam na agentów Thalmoru, którzy właśnie wyszli z sali tronowej. Sekundę później zaś odkryłam, że osobą, która uchroniła mnie od wpadnięcia na Thalmorczyków, był Thongvor.
- Miej oczy szeroko otwarte!  - szepnął, gdy agenci Thalmoru się oddalili, jednocześnie zdejmując dłoń z moich ust.
- Bogowie! - zawołałam cicho. - Tutaj są agenci Thalmoru!
- Tam gdzie jest Cesarstwo, jest też Thalmor. Od podpisania Konkordatu elfy nieustannie spiskują z Cesarskimi. Raerek jest teraz w sali tronowej.
- Dzięki za wszystko.
- Bywaj! - Thongvor oddalił się.
Weszłam do sali tronowej ostrożnie, kryjąc się w cieniu kolumn. Znajdowali się w niej jedynie Faleen i Raerek. Nie spostrzegli mnie. Przez chwilę obserwowałam ich z daleka.
- Doradzam Igmundowi to samo, co jego ojcu. Ostrożność, ostrożność, ostrożność - powiedział zarządca.
Faleen głośno ziewnęła, poczym zaprotestowała:
- Renegaci zabili ojca Igmunda. Nie spocznę, póki nie zapłacą za to swoją krwią. 
- Renegaci znają każdy kamień na Pograniczu - odparł Raerek. - Będziemy musieli ich przeczekać.
- Uważam, że popełniasz błąd, ale ostateczna decyzja i tak należy do Igmunda.
- Owszem. Dobranoc, Faleen.
Raerek wyszedł z sali tronowej, kierując się do swoje kwatery. Udałam się za nim, a gdy byliśmy w połowie korytarza, zawołałam go po imieniu. Starzec odwrócił się i spojrzał na mnie zdziwiony. Wyjęłam z kieszeni płaszcza Amulet Talosa i  zawiesiłam go w powietrzu przed twarzą zarządcy, mówiąc:
- Poznajesz to?
Raerek zmieszał się i szepnął:
- Nie tutaj. Chodź ze mną!
Udałam się za nim do jego komnaty. Wpuścił mnie do środka, poczym zamknął za nami drzwi.
- Rozumiem, że chcesz ze mnie coś wydusić? - zapytał już nieco głośniej. - Mam rację? Więc jak? Czego chcesz?
- Skoro wierzysz w Talosa, dlaczego się do nas nie przyłączysz? - spytałam, wzdychając.
- A! Więc jesteś jednym ze szpiegów Ulfrika! - zawołał zarządca. - Nie mogę zaprzeczyć, że ten człowiek ma rację w wielu kwestiach, ale widziałem na własne oczy, do czego zdolny jest Ulfrik, jeśli tylko nadarzy się sposobność. Wystarczy powiedzieć, że nie jest przyjacielem Markartu, moim też nie. Jestem lojalny wyłącznie mojemu bratankowi oraz temu miastu.
- Może się jakoś dogadamy?
- A gdybym powiedział ci o dużej dostawie srebra dla Cesarstwa?
- Mów dalej. Zamieniam się w słuch.
- O nie. Nie powiem tobie nic więcej, dopóki nie dojdziemy do porozumienia.
- Dobra, mamy umowę - odpowiedziałam po chwili namysłu, oddając mu Amulet Talosa - Jeśli udzielona przez ciebie informacja będzie przydatna, dam ci spokój. Gdzie znajdę ten transport?
 - Wiozą go wozem do Samotni. Jadą głównym traktem. Jeśli się pośpieszysz, dogonisz ich zanim zbytnio się oddalą. To powoli jadąca karawana. Ładunek jest dość ciężki i strzeżony przez wielu ludzi. A teraz udawajmy, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
- Dobrze.
- Mam listy do przeczytania.
Szybkim krokiem wyszłam z jego komnaty.

9 dzień, Zmierzch Słońca:
Gdy przybyłam do obozu Gromowładnych, była jeszcze noc. Większość żołnierzy spała. Czuwał jedynie jeden wartownik, kwatermistrz oraz Kottir i Galmar. Od razu po zejściu z konia udałam się do szałasu tego ostatniego.
- Moją nienawiść dla Cesarstwa, przewyższa jedynie miłość dla moich rodaków - powiedział Galmar do Kottira, gdy weszłam do namiotu.
- Wróciłam - odezwał się.
- Widzę - odparł Galmar. - Masz coś na Raereka?
- Miałam, ale nie możemy go szantażować.
- Dlaczego?
- Dlatego, że dałam mu słowo, iż damy mu spokój za udzielenie nam korzystnych informacji, a moje słowo jest cenniejsze od złota - odpowiedziałam, dumnie unosząc głowę.
- O! Czyżbyś się nie przeceniała? - spytała Galmar ironicznie.
- Zachęciłam zarządcę Igmunda do udzielenia nam wsparcia i zmniejszyłam umieralność w tym obozie przynajmniej o połowę. Wcześniej wielokrotnie wsławiłam się w boju, miażdżąc naszych wrogów. Nie, raczej się nie przeceniam. Musisz przyznać, że doskonały ze mnie żołnierz.
- Miarę człowieka określa się w chwili jego śmierci. Zamiast się przechwalać, lepiej powiedź, jaką to cenną informację udało ci sie zdobyć.
- Raerek twierdzi, że do Samotni zmierza transport srebra. Wożą go głównym traktem.
- Dobra robota - pochwalił mnie Galmar. - Wiedziałem, że wrócisz z czymś konkretnym. Tak się składa, że mam na drodze kilku zwiadowców. Spotkaj się z nimi i razem spróbujcie zaatakować karawanę.
- Rozkaz.
- Walcz, albo zgiń z godnością - powiedział mi na odchodne zwykle małomówny Kottir.
Wyszłam z szałasu i podeszłam do swej klaczy. Nasz obozowy kwatermistrz jadł właśnie śniadanie tuż obok.
- Może przyda się ci się nowy miecz, pani - zwrócił się do mnie.
- Mój miecz świetnie sie sprawuje - odpowiedziałam.
- Elfie ostrze - kwatermistrz zmierzył mój oręż wzrokiem. - Elfia i krasnoludzka broń jest najlepsza. Tylko w taki oręż zaopatrzam naszych. Jeśli zechcesz, pani, mogę wymienić twój miecz na taki sam, ale mniej zużyty.
- O nie. Ten miecz jest wyjątkowy - odpowiedziałam. - Otrzymałam go osobiście od Ulfrika Gromowładnego.
- Skoro tak, to istotnie nie da się go zastąpić - przyznał kwatermistrz z uśmiechem. - Niechaj ci wiernie służy, szlachetna pani.
- Dziękuję.
Wsiadłam na konia i ostrożnie zjechałam w stronę traktu, wiodącego z Markartu do Samotni. Po chwili przekroczyłam rzekę. Dalej pojechałam kłusem. Na horyzoncie właśnie wschodziło słońce, gdy wpadam w małą zasadzkę Renegatów. Zaczęli strzelać do mego konia, siedząc na skałach nade mną. Przyśpieszyłam do galopu i na szczęście udało mi się wyjechać z wąwozu bez szwanku. W bok mej klaczy wbiła się jedna strzała, jednak nie zatrzymywałam się. Nie mogłam ryzykować, że Renegaci mnie dogonią. Na szczęście dość szybko odnalazłam zwiadowców Gromowładnych.
- Łamaczu kości, niech cię Talos prowadzi! - pozdrowił mnie blondwłosy Nord, który pierwszy wyszedł mi na przeciw.
- Witaj!
Zsiadłam z grzbietu mej klaczy i wyrwałam z jej boku strzałę, jednocześnie uspokajając ją swym dotykiem. Przyłożyłam dłoń do rany i uzdrowiłam mego wierzchowca.
- Hę! Przeklęci, bezbożni Cesarscy! - usłyszałam znajomy głos, gdy odrzucałam na pobocze strzałę, wydobytą z boku mego konia.
- Ralof?! - zawołałam, odwracając się. - Nie sądziłam, że cię tu spotkam. Przysłał mnie do was Galmar. Zapomniał tylko wspomnieć, że jego zwiadowcy, to żołnierze Pierwszego Oddziału.
- A któż inny znajduje się bezpośrednio pod rozkazami Galmara, poza moim oddziałem i tobą? - odparł Ralof.
- Nie, mój drogi. Ja znajduję się pod rozkazami Ulfrika. Poleceń Galmara słucham tylko i wyłącznie dlatego, że Ulfrik rozkazał mi go teraz słuchać. A konia nie zranili mi Cesarscy, tylko Renegaci, tak na marginesie.
Odeszliśmy na pobocze wraz z moją klaczą i skryliśmy się w zaroślach, w których ukrywali się pozostali żołnierze Pierwszego Oddziału.   
- Zastanawiasz się czasem, czy może nie powinniśmy zawiesić broni z Cesarskimi i stanąć do walki ze smokami? - spytał Ralof.
- Byłoby to rozsądne posunięcie - przyznałam. - A kto twoim zdaniem pierwszy powinien zawiesić broń i złożyć propozycję rozejmu?
- Cesarscy, oczywiście.
- Obawiam się, że Cesarscy uważają, że to my powinniśmy zrobić to pierwsi. I tu zaczyna się problem. Poza tym, nawet gdybyśmy zawarli rozejm z powodu smoków, to po odparciu ich inwazji znów zaczęlibyśmy walczyć, czyli wojna osłabiałaby Skyrim przez kolejne miesiące, a osłabianie Skyrim jest korzystne jedynie dla Thalmoru. Nie, mój drogi, musimy zakończyć tę wojnę jak najszybciej. 
- Czego chce od nas, generał? - zapytał jeden z towarzyszy Ralofa.
- Galmar pewnie nawet nie wie, jak się nazywam - wtrącił się mój przyjaciel. - Zapewne dlatego, że nie jestem Smoczym Dziecięciem.
- Jesteś dowódcą Pierwszego Oddziału.
- Co z tego?
- Ulfrik zna twoje imię.
- Cóż, Ulfrik zna imiona większości swoich żołnierzy, czego o Galmarze w żadnym razie powiedzieć nie można - Ralof uśmiechnął się. - Zastanawiałem się, czy cię tu spotkam. Czyż Pogranicze nie jest piękne, choć niebezpieczne? Jeden niewłaściwy krok, a spadniesz i zginiesz, oczywiście jeśli najpierw nie dopadną cię Renegaci. Zdarzyło ci wpaść na Ludzi Róży? To jakaś podła magia.
- Ludzi Róży? Póki co nie miałam okazji z nimi walczyć.
- Co cię tu sprowadza? W twoich oczach widać jakiś zamiar.
- Gdzieś na tym trakcie znajduje się wóz nieprzyjaciela załadowany srebrem. Musimy go zdobyć.
- Poważnie? - Ralof był zaskoczony. - Tak się właśnie składa, że podążamy za wozem. Już prawie dobę. W środku jest srebro? Skąd wiesz?
- Szantażem można zdobyć wiele informacji. Raerek tylko potwierdza tę regułę - odpowiedziałam lekkim tonem.
- To było sprytne. Chętny do współpracy zarządca na pewno przyda się w przyszłości. Na szczęście dla nas wóz miał mały wypadek. Jest unieruchomiony niedaleko stąd. Jest ich więcej, ale mam już pewien plan. Przybywasz w samą porę.
- Jaki jest plan?
- Najpierw zdejmiemy strażnika, potem zajmiemy dogodne pozycje z widokiem na obóz. Następnie ty zakradasz się do nich i odwracasz ich uwagę, a my ich zasypujemy strzałami. Jeśli uśmiechnie się do nas szczęście, zaskoczymy ich i wyrównamy nieco szanse.
Zamyśliłam się. Wyobraziłam sobie propozycję Ralofa krok po kroku.
- W porządku - zgodziłam się. - Możemy ruszać.
- To dobrze. Na górze patroluje strażnik. Idziemy cichcem. Będziemy cię osłaniać strzałami - oświadczył Ralof, poczym zwrócił się do reszty swego oddziału - Chłopaki, strzelać na mój rozkaz!
Pierwszy Oddział wspiął się na pobliską skarpę, ja natomiast wyszłam na trakt. Cesarski wóz dostrzegłam przed sobą po kilku krokach. Zeszłam na pobocze i zaczęłam się skradać w jego stronę. Dostrzegłam dwoje legionistów. Tylko dwoje. Pierwszego powaliłam Krzykiem Nieugiętej Siły, a z drugim starłam się w walce na miecze. Nie był dobrym szermierzem, toteż szybko go zabiłam. W chwili, gdy ów drugi Cesarski osuwał się martwy na ziemię, pierwszy legionista z ziemi się podniósł i rzucił sie na mnie z obnażonym mieczem. Sparowałam jego cios, poczym chwyciłam go za ramię rzucając na niego zaklęcia spalenia. Nieszczęsny legionista w szybkim czasie zmienił się w płonącą pochodnię. Nie cierpiał długo. Po kilkunastu sekundach był już martwy. Jego szczątki poczęły dogasać w śniegu. Pierwszy Oddział nie zdążył oddać ani jednej strzały. Widząc, że Cesarscy strzegący wozu są już martwi, żołnierze zeszli do mnie.
- Zlikwidowaliśmy wartowników na skałach - oświadczył Ralof. - Niezła z nas ekipa, co?
- Owszem - odparłam z uśmiechem.
Na wozie odnaleźliśmy sztabki srebra, skrzynie pełne septimów i srebrną broń. Obok wozu stał kary koń cesarski. Był wyjątkowo piękny, ale również nieco narwany. Postanowiłam zabrać go z sobą. Wsiadłam na grzbiet mej klaczy, a karego ogiera prowadziłam za nią, trzymając go za uzdę. W ten sposób wróciłam do obozu. Na miejscu przywiązałam nowego konia do drzewa tuż obok mej klaczy.
Galmar czekał na mnie w swoim szałasie. Byliśmy sami, gdy tam weszłam:
- Przechwyciliśmy ładunek cesarskich - oświadczyłam. - To nie tylko srebro i pieniądze, ale również srebrny oręż.
- Dobra robota! - ucieszył się Galmar. - Wyślę ludzi z wozem po naszą zdobycz. Później zrobimy ucztę z prowiantu, a pieniądze odeślę do Wichrowego Tronu.
W tym momencie do szałasu wpadł Kottir.
- Galmarze, czy wysłałeś posiłki pod Fort Sungard? - zapytał nieco zdenerwowanym głosem.
- Nie - odpowiedział Nord. - Myślałem, że ty to zrobiłeś.
- Ja byłem pewien, że ty się tym zajmiesz. Nie mamy teraz, kogo tam posłać. Wszyscy wyruszyli rano na Markart.
- Zapomnieliśmy o nich i obawiam się, że bogowie to zapamiętają - Galmar wyraźnie posmutniał.
- Mogę pomóc - zaoferowałam się. - Powiedźcie tylko, co mam zrobić.
- Udasz się do Fortu Sungard - rozkazał mi Galmar. - Dołącz do naszych braci, którzy szykują się do ataku, a potem rusz z nimi na to starcie siły. Gdy zwyciężycie, obsadzimy fort. Co ty na to? Zrobisz to?
- Ten fort już należy do nas! - zawołałam z zapałem.
- To dobrze. Płonie w tobie prawdziwy ogień - Galmar spojrzał na mnie z podziwem. -To mi się podoba. Niech cię Talos prowadzi.
Fort Sungard znajdował się dość daleko od obozu. Wsiadłam na grzbiet mojej klaczy i pojechałam na południe. Jechałam bardzo długo. W pewnym momencie zaczął padać śnieg, dość mocno ograniczając mi widoczność. Omal nie przypłaciłam tego życiem, gdy tuż nad głową śmignęła mi renegacka strzała. Szybko jednak udało mi się wyjechać z prowizorycznej zasadzki i zbiec Renegatom. Minęłam Rorikstead. Była to wieś składająca się jedynie z kilku chat. Zagłębiłam się w las i wreszcie dotarłam na miejsce.
Bitwa już trwała. Fort był atakowany przez kilkuset Gromowładnych, zachęcanych do walki przez dźwięk rogu, na którym grał jeden z nich. Szybko dołączyłam do swych towarzyszy broni. Zsiadłam z konia, dobyłam miecza i rzuciłam się na zasieki, które dość szybko uległy ciosom naszych mieczy i toporów. Cesarscy przez cały czas ostrzeliwali nas z łuków.
- Za cesarza! - zawołał jeden z Cesarskich, którzy rzucili się ku nam z mieczami.
Były to ostatnie słowa legionisty, gdyż sekundę później śmiertelnie pchnęłam go mieczem. Wbiegłam na dziedziniec, gdy nagle zaatakowała mnie jakaś Gromowładna. Zablokowałam jej cios swoim mieczem, poczym lewą dłonią szybko ściągnęłam kaptur z głowy i wykrzyknęłam:
- Jestem Astarte z Cyrodiil, jedna z was!
- Wybacz. Nie masz naszej zbroi! - zawołała Gromowładna, blokując cios wrogiego legionisty.
Właściwie to w ogóle nie miałam zbroi. Rzeczywiście szaty arcymaga, które na sobie nosiłam, mogły być mylące dla mych towarzyszy broni. Cóż, nie byłam typową Gromowładną. 
Wszyscy Gromowładni, poza mną, wbiegli do wnętrza fortu. Ja walczyłam na dziedzińcu, zabijając Cesarskich ostrzem mego elfiego miecza. Było ich tu mnóstwo, ale na szczęście padali, jak muchy. Walka była niezwykle zacięta. Kilkudziesięciu Cesarskich zbiegło z wieży fortu na dziedziniec. Rozpostarłam szeroko ręce, wyczarowując przed sobą ścianę płomieni. Liczyłam na to, że większość legionistów biegnących w moją stronę nie zdoła się zatrzymać. Nie przeliczyłam się. Pozostało mi jedynie dobijać płonących wrogów. Rąbałam Cesarskich na prawo i lewo. Wbiegłam na schody, wiodące na wieżę. Kilku Gromowładnych rozprawiał się tam z resztką Cesarskich. W pewnym momencie poczułam, że ktoś dźgną mnie w plecy. Udało mi się jednak przeżyć. Odwróciłam się i zanurzyłam ostrze miecza w piersi legionisty, który zaatakował mnie od tyłu. Wrogowie znów mnie otoczyli. Cięłam ich na oślep. W ferworze walki przypadkiem uderzyłam mieczem Gromowładnego. Bardzo poważnie zraniłam go w obojczyk.   
- Nie! Nie w ten sposób! - wykrzyknął chwytając sie za obficie krwawiące ramię.
Chcąc za wszelką cenę naprawić swój błąd, osłoniłam go przed ciosami Cesarskich. Gdy wokół nas zrobiło się spokojniej, natychmiast podbiegłam do niego. Siedział oparty o mur, a wokół niego zebrała się spora kałuża krwi. Zorientowałam się, że mój cios rozerwał mu tętnicę.
- Przepraszam - zawołałam, wyrzucając z ręki miecz i własnymi dłońmi tamując krwawienie z jego rany.
Zamknęłam oczy, by się skupić. Uzdrowiłam go. Gdy wiedziałam, że jego życiu nic już nie zagraża, na powrót chwyciłam miecz do ręki. Niepotrzebnie. Niedobitki Cesarskich uciekły w las. Fort był nasz.

10 dzień, Zmierzch Słońca:
Tego dnia zdobyliśmy Markart. Nie brałam w tym udziału osobiście, ale tuż po naszym zwycięstwie udałam się do Świątyni Dibelli. Miałam zamiar złożyć hołd mej ukochanej bogini i podziękować jej za opiekę, którą mnie otacza. Ubrana byłam w szaty arcymaga. Na głowie zaś jak zwykle nosiłam mój diadem ze szmaragdami. Wyjątkowo tego dnia nie miałam z sobą miecza, który pozostawiłam w obozie. Nie oznacza to jednak, że byłam nieuzbrojona. W prawym bucie ukryłam szklany sztylet. Zależało mi by tego dnia wyglądać wyjątkowo pięknie i mocno się o to postarałam. Umyłam i rozczesałam włosy i zrobiłam sobie porządny makijaż. Był to mój hołd dla bogini piękna.
W południe weszłam do Świątyni Dibelli. W jej przedsionku znajdowały się złote posągi nagich kobiet, trzymających wielkie lilie nad głowami. Na środku pomieszczenia zaś wznosiła się wielka czara wypełniona czystą wodą, do której wiodły marmurowe schody. Był to ołtarz Dibelli.
Zanim zdążyłam się rozejrzeć po tym pięknym przybytku, w którym się właśnie znajdowałam, podeszła do mnie piękna, młoda i delikatna kobieta w złocistych szatach kapłańskich i oświadczyła:
- Przepraszam, ale Świątynia Dibelli jest zamknięta. Możesz dostać błogosławieństwo, jeśli chcesz, ale pozostałe siostry przebywają w odosobnieniu.
- Dibella jest bóstwem szczególnie bliskim memu sercu - powiedziałam zgodnie z prawdą. -Czuję, że patronuje mej duszy.
- Dibella jest boginią piękności - odparła kapłanka. Jest patronką artystów, bardów i tych, którzy lubią proste przyjemności życia. Świątynia udziela błogosławieństw pielgrzymom i uczy cieszyć się życiem.
- Jestem Astarte z Cyrodiil - przedstawiłam się.
- Nazywam się Senna. Pochodzę z Wysokiej Skały - zrewanżowała mi się kapłanka.
- Z przyjemnością przyjmę błogosławieństwo Dibelli, a właściwie mogłabym oddać się jej na służbę. Masz dla mnie jakieś instrukcje? Gdzie mam się zapisać?
- Cóż, dobrze wyglądasz - Senna dokładnie przyjrzała się mojej twarzy i mej sylwetce. -Mogłabym cię wiele nauczyć, ale obawiam się, że świątynia nie przyjmuje nowych studentów. Niech cię Dibella błogosławi!
Kapłanka weszła do wewnętrznego sanktuarium zamykając za sobą drzwi. Ja natomiast podeszłam do kaplicy Dibelli, znajdującej się po lewej stronie ołtarza. Kaplice Diebelli zawsze przypominają swym kształtem kwiat lotosu, lilii, bądź tulipana. Uklękłam przed kapliczką i pomodliłam się: "Dibello, dziękuję Ci, że czuwasz nad mą duszą. Pragnę by każda ma chluba była również twoją chlubą. Spraw, proszę, aby me słowa były piękne i mądre, by porywały innych... jak słowa Ulfrika. I jeszcze bardziej Cię proszę, spraw, aby on mnie pragnął. Chcę wzbudzać w nim pożądanie, ilekroć na mnie spojrzy. Ty wiesz, Dibello, że się w nim naprawdę zakochałam. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Ale skoro jestem zakochana, to spraw, aby ten mężczyzna również zakochał się we mnie, tak jak ja w nim. Chyba, że jest to sprzeczne z twoją wolą, wolą Mary, lub wolą Akatosha, wtedy nie pozwól mi zbłądzić. Wiesz, że chcę wszystkiego, czego i wy chcecie. Poprowadź mnie, a pójdę za twym głosem wszędzie, gdzie tylko mnie wezwiesz." Niespodziewanie usłyszałam niewyraźny szept. Miałam wrażenie, że ktoś woła mnie po imieniu. Podeszłam do drzwi wiodących do wewnętrznego sanktuarium. Szept zdawał się dochodzić stamtąd. Zaciekawiona nacisnęłam na klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Miałam już odejść, gdy usłyszałam nieco wyraźniej, że ktoś za drzwiami wypowiada moje imię. Byłam tak zaciekawiona, że otworzyłam je za pomocą magii.  
 Przede mną znajdowały się schody wiodące w dół. Zeszłam nimi do jasnego korytarza. Powiódł mnie on do komnaty, w której znajdowały się dwie kapłanki w złocistych szatach.
- Co tutaj robisz? - zapytała jedna z nich, patrząc na mnie z oburzeniem. - Zostań na miejscu. Matka się tobą zajmie.
- Nie mam złych zamiarów - powiedziałam. - Kim jest matka?
- Oto ona - kapłanka wskazała mi kobietę, która właśnie wkroczyła do komnaty. - Hamal, naczelna kapłanka Dibelli w Skyrim.
Hamal wyróżniała się spośród innych kapłanek tym, że nie zakrywała swych włosów welonem, co z pewnością było oznaką jej wysokiego statusu. Jej długie i zupełnie siwe włosy opadały swobodnie na jej plecy. Hamal była piękną kobietą, choć najwyraźniej zbliżała się już do pięćdziesiątego roku życia. Jej drobna sylwetka była pełna delikatności i gracji. Piękno twarzy tej kobiety uwypuklał perfekcyjny i niezwykle delikatny makijaż. Cała subtelność i pozorna łagodność jej postaci kontrastowała mocno z małym toporem zatkniętym za jej pas.
- I co ty wyrabiasz? - zapytała mnie dźwięcznym głosem.
- Nic, po prostu ciekawi mnie ta świątynia - odpowiedziałam.
- Na twoje nieszczęście - Hamal spojrzała na mnie karcąco. - Niewtajemniczonym nie wolno wchodzić do wewnętrznego sanktuarium. Musisz ponieść karę za popełniony występek.
- Jaka jest kara?
- Zwykle to trwanie w odosobnieniu przez jakiś czas. Na szczęście dla ciebie są ważniejsze sprawy. Moglibyśmy zrobić z ciebie przykład, ale może przydasz się do czegoś innego.
- Do czego?
- Przerwana przez ciebie ceremonia to podniosła uroczystość prorokini Dibelli. Raczej nie wiesz, co to znaczy. Powiem tylko, że niedawno straciliśmy naszą prorokinię. Dzięki uroczystości poznaliśmy dom następnej prorokini, na północy, w małej wsi przypartej do skał. Jeśli się tam udasz i przyprowadzisz do nas naszą młodą prorokinię, wybaczymy ci twój wybryk.
Bynajmniej nie obawiałam się kapłanek Dibelli i nie uważałam, że zasługuje na karę. Tak naprawdę nie mogły mnie do niczego zmusić. Niby jak by mnie zatrzymały? Przed kim by mnie oskarżyły? Nie musiałam niczego dla nich robić. Lecz chciałam zrobić coś dla Dibelli. Dla mojej bogini uczyniłabym wszystko.
- Odprawię swoją pokutę - oświadczyłam. - Gdzie leży ta wioska?
- Sądzimy, że w naszych wizjach ujrzeliśmy Karthwasten - odpowiedziała Hamal. - A teraz już ruszaj. Musisz jak najszybciej odnaleźć prorokini.
- Kim właściwie jest prorokini?
- Prorokini Dibelli spędza całe życie na bezpośredniej rozmowie z boginią. Od najmłodszych lat aż do śmierci ma bezpośredni kontakt z naszą niebiańską matką. Dzięki jej medytacjom poznajemy wolę naszego bóstwa. Podczas wizji widzieliśmy na pewno prorokinię. Mieszka na północy. Musi przybyć tutaj, żeby rozpocząć medytację.
- Po prostu odbieracie dziewczynę rodzinie? - zawahałam się, czy czyn, którego miałam dokonać, jest słuszny.
- Dla rodziny to wielki zaszczyt. Ich córka nigdy nie zazna ubóstwa, a bogini otoczy ich łaską. A teraz muszę cię przeprosić.
Hamal wyszła z komnaty. Ja zaś pośpiesznie opuściłam Markart i udałam się na poszukiwania prorokini. Zabrałam moją klacz ze stajni i ruszyłam w drogę do Karthwasten.
Po drodze natknęłam się na thalmorski oddział prowadzący więźnia w zbroi Gromowładnych. Oczywiście, natychmiast rzuciłam się na ratunek mojemu towarzyszowi broni. Thalmorczyków było troje: dwóch magów i żołnierz.
 - Fus Ro Dah! - krzyknęłam, powalając wszystkich na ziemię (łącznie z Gromowładnym rzecz jasna).
Nie miałam przy sobie mego miecza, więc nie pozostało mi nic innego, jak walczyć przy pomocy czarów. Zeskakując z konia, posłałam kulę ognia w stronę jednego z thalmorskich magów. Niestety zdążył zasłonić się zaklęciem ochronnym. Po chwili obaj magowie posłali ogniste kule we mnie. Szybko rozpostarłam dłonie, wyczarowując przed sobą ścianę mrozu. Ogniste kulę wręcz rozbiły się o nią, a thalmorski żołnierz, który rzucił się w moja stronę w ciągu kilku sekund zamarzł na śmierć. Gromowładny próbował uderzyć jednego z thalmorskich magów łańcuchem, którym skrepowano mu dłonie, lecz elf obronił się przed jego atakiem, poczym wbił mu sztylet w pierś. Obeszłam ścianę mrozu w bezpiecznej odległości, poczym rzuciłam dwie ogniste kule, jedna za drugą, w dwoje magów. Jeden z nich zdążył wyczarować magiczną osłonę, ale drugi, zajęty dźganiem Gromowładnego, już nie. Został mi ostatni przeciwnik, lecz właśnie w tej chwili wyczerpała mi się mana. Nie mogłam wyczarować już niczego. Thalmorczyk cisnął we mnie ognistą kulę. W ostatniej chwili odskoczyłam na bok, unikając ognia, poczym doskoczyłam do Altmera wyjmując szklany sztylet z buta. On również dobył sztyletu. Zdążył zranić mnie w ramię, zanim zatopiłam mu szklane ostrze w piersi. Kiedy osunął się na ziemię bez ducha, z powrotem ukryłam szklany sztylet w bucie, chwyciłam się dłonią za krwawiące ramię i podeszłam do więźnia Thalmorczyków. Mężczyzna już nie żył. Nagle w moją stronę podbiegło dziewięciu żołnierzy z herbem Markartu na tarczach.
- W imieniu jarla Igmunda, nakazuję ci stać! - zawołał jeden z nich.
Czułam, że czekają mnie kłopoty.
- Kim jesteś? - spytał żołnierz.
- Nie twoja sprawa - odpowiedziałam butnie, wciąż trzymając się za krwawiące ramię.
Żołnierze podeszli do mnie i brutalnie wykręcili mi ręce do tyłu. Nie broniłam się, ponieważ bez miecza nie miałam szans pokonać w pojedynkę dziewięciu uzbrojonych mężczyzn, tym bardziej z wyczerpaną maną.
- Jesteś aresztowana za morderstwo - oświadczył jeden ze strażników.
- Zabiłam tylko agentów Thalmoru.
- Właśnie o tym mówię - mężczyzna zaczął krępować mi dłonie grubym sznurem.
Chwilę później wrodzy żołnierze wiedli mnie i mego konia z powrotem w stronę Markartu. Nie uszliśmy jednak wielu kroków, gdyż zatrzymał nas oddział Gromowładnych.
- Astarte! W co ty się wpakowałaś? - zapytał Cade na mój widok.
- Nawet nie wiesz, jak miło cię widzieć - uśmiechnęłam się. - Zostałam właśnie aresztowana za zabicie trzech agentów Thalmoru, którzy wiedli jednego z naszych na tortury.
- Co z nim? - spytał Redgard.
- Nie żyje, niestety.
- Jeśli natychmiast jej nie uwolnicie, zabijemy was wszystkich, co do jednego! - Cade zwrócił się do żołnierzy.
- Jesteśmy strażnikami z Karthwasten i wypełniamy jedynie rozkazy jarla Markartu - oświadczył trzymający mnie mężczyzna.
- Jakiego jarla? - spytał Cade.
- Jarla Igmunda, oczywiście.
- Igmund nie jest już jarlem. Teraz jedynym jarlem Markartu jest Thongvor Srebrno-Krwisty. Albo służycie jemu, albo udajecie sie na banicję razem z Igmundem. Wasz wybór.
Byłam zdziwiona tym, że to właśnie Thongvor został jarlem. Zupełnie za to nie zdziwił mnie wybór strażników z Karthwasten, którzy natychmiast mnie uwolnili. Do tego czasu odnowiła mi się mana, toteż nareszcie uzdrowiłam swoje ramię. Następnie podziękowałam Cademu, wskoczyłam na grzbiet swej klaczy i pogalopowałam do wioski Karthwasten.
Gdy przybyłam na miejsce, była już noc. Karthwasten składało się jedynie z czterech chat i kopalni srebra. Podeszłam do domu, którego drzwi były otwarte i wkroczyłam do środka. Przebywało tu trzech Nordów oraz orczyca. Głośno rozmawiali.
- Tak dłużej być nie może! - zawołał jeden z muskularnych mężczyzn.
 - Jedna kopalnia jest zamknięta, a ta druga nie ma rudy - odpowiedział mu drugi Nord, poczym, zauważywszy moje wejście, zwrócił się do mnie - Tak?
- Szukam mieszkającej tu młodej dziewczyny - oświadczyłam.
- Wszyscy czegoś szukamy - odparł Nord, poczym spojrzał znacząco na orczycę.
- Może mogłabyś nam pomóc? - spytała mnie orczyca. - Ainethach chce pozbyć się Srebrno-Krwistych. Może potem wrócimy do pracy. Rozmawiaj z Ainethachem. On zarządza kopalnią, a raczej zarządzał.
- Nie mam teraz na to czasu. Czy mieszka tu jakaś młoda dziewczyna?
- Sądziłam, że Enmon i Mena mają córeczkę, ale od jakiegoś czasu jej nie widziałam - odpowiedziała orczyca.
- W której chacie mieszkają?
Orczyca wyszła na próg i przez uchylone drzwi wskazała mi jedną z pobliskich chat. Wyszłam na zewnątrz. Swoją drogą Karthwasten to niezła wioska. Wygląda na to, że jej mieszkańców można policzyć na palcach dłoni. Zapukałam do wskazanego mi domu. Nikt mi nie otworzył, więc spróbowałam sama otworzyć drzwi. Okazało się, że nie były zaryglowane. Weszłam do środka. Było tu tylko jedno pomieszczenie. Znajdował się w nim stół i kominek oraz schody wiodące na górę. Na parterze nikogo nie było, więc wspięłam się na piętro. Znalazłam się w sypialni. Jakiś mężczyzna rzucił się w moją stronę, wrzeszcząc, że mam się wynosić z jego domu. Na łóżku siedziała jakaś kobieta.
- Spokojnie - powiedziałam, ignorując fakt, że długowłosy Nord wymachuje mi pięściami przed nosem. - Ty jesteś Enmon?
- Tak, po co tu przyszłaś? - mężczyzna nieco się uspokoił.
- Szukam mieszkającej tu młodej dziewczyny - wyjaśniłam.
- Cholera, kobieto! Kpisz sobie z nas?! - zawołał Enmon wściekły.
- O co ci chodzi?
- Nasza córka, Fjotra, została zabrana przez Renegatów. Pojawili się i... nie tknęli niczego innego, tylko naszą córeczkę.
- Dokąd ją zabrali? - spytałam, ogromnie zaniepokojona o jej los.
- To Renegaci ze Złamanej Wieży. Nigdy wcześniej nie sprawiali kłopotów. Czemu cię to interesuje?
- Twoja córka jest prorokinią Dibelli.
- Ona... Serio? - Enmon zdziwił się, a zaraz potem wyraźnie ucieszył. - To... nawet o czymś takim nie marzyłem. Naturalnie, w takim razie potrzebujemy jej w Markarcie. Pójdę z tobą.
- Ty draniu! - zawołałam wściekła. - Prestiż jest dla ciebie ważniejszy od córki! Nie przejąłeś się wcale, że ją porwali, dopóki nie dowiedziałeś się, że może przynieść ci sławę. Jesteś ostatnim draniem!
- Co niby miałem zrobić? Było ich wielu i wszyscy mieli broń.
- Oczywiście, musiałeś im oddać własną córkę, bo jak, nie to jeszcze byś zginął, prawda? Jeśli twoje własne życie jest dla ciebie tak wielką wartością, że przewyższa bezpieczeństwo twojej córki, to wiesz co? Lepiej będzie, jak tu zostaniesz. Sama ją odnajdę.
- Wyjdź stąd i szukaj naszej córki! Tylko się pośpiesz. Kto wie, co jej tam robią?
Nie mogłam patrzeć na tego drania, tym bardziej, że wyobraźnia zaczęła mi podsuwać okropne odpowiedzi na pytanie, "co oni jej tam robią?" Miałam ochotę trzepnąć tego egoistę mieczem, ale powstrzymałam się. Wyszłam z jego domu i podeszłam do mojej klaczy. Dokąd teraz? Spojrzałam na mapę. Odnalazłam na niej punkt podpisany "Reduta Przy Złamanej Wieży". Nie było to daleko od Karthwasten. Wsiadłam na konia i pogalopowałam do celu. Musiałam, jak najszybciej odnaleźć to biedne dziecko. Po chwili natknęłam się na Renegatów. Pokonałam ich przy pomocy mej magii.

11 dzień, Zmierzch Słońca:
Reduta Przy Złamanej Wieży była starym fortem pełnym Renegatów. Kilku z nich rzuciło się na mnie, gdy przemierzałam podziemia ich kryjówki. Stanęłam, czekając aż będę bliżej, poczym szybko rozpostarłam ręce, wyczarowując przed sobą ścianę błyskawic. Wszyscy atakujący mnie Renegaci zostali śmiertelnie porażeni prądem. Wreszcie weszłam do sali, w której ujrzałam dziewczynkę zamkniętą w celi. Strzegł jej potężny mag z jelenią czaszką na głowie oraz różą wytatuowaną na piersi. Od razu posłał we mnie magiczny sopel lodu, który wbił mi się w udo. Dale obrzucał mnie zaklęciami lodu, lecz udało mi sie wyczarować osłonę. Moja sytuacja była jednak beznadziejna. Słabłam, a on wciąż mnie atakował. Prawe udo bolało mnie bolało i obficie krwawiło. Przez cały czas ratowałam swe życie i czułam, że wyczerpują mi się siły. Pozostało mi tylko jedno. Aby przeżyć, musiałam Krzyknąć.
- Fus Ro Dah! - wykrzyknęłam, ile sił w płucach.
Mag upadł w tył, mocno uderzając o ścianę. Nie mogłam zmarnować okazji. Natychmiast posłałam w niego kilka błyskawic. Po chwili był już martwy, a ja mogłam się spokojnie uzdrowić. Problem polegał na tym, że w mojej nodze wciąż tkwił lodowy kolec. Zwykle takie magiczne sople szybko się rozpuszczają i znikają po kilku sekundach, ten jednak z niewiadomych przyczyn nie miał zamiaru zniknąć. Nie jest wcale łatwo wyciągnąć sobie lodowy kolec z nogi. Nie miałam za bardzo, jak go chwycić. dłonie prześlizgiwały mi się po nim. Przebił mi udo na wylot i nie mogłam go wyciągnąć. W końcu na chwilę dałam za wygraną. Mimo bólu, podeszłam do celi, w której uwięziono dziewczynkę. Siedziała skulona pod ścianą, z twarzą ukrytą w dłoniach. Miała jakieś dwanaście lat. Była ubrana ubogo, ale w miarę schludnie. Jej długie, jasne włosy swobodnie opadały na jej ramiona. Cela była zamknięta. Przeszukałam zwłoki zabitego przeze mnie maga i, tak jak się spodziewałam, odnalazłam przy nim klucz. Dopiero teraz zorientowałam się przed czym leży martwy mag. Był to ołtarz Dibelli splamiony krwią. Renegaci chyba nie darzą Dibelli szacunkiem i sympatią. Wyglądało na to, że są jej szczególnie wrodzy. To wyjaśniałoby, dlaczego porwali jej przyszłą prorokinię.
Otworzyłam celę przy pomocy odnalezionego klucza i podeszłam przerażonej dziewczynki. Noga straszliwie mnie bolała.
- Jesteś z nimi? Nie rób mi krzywdy, proszę - zawołała dziewczynka na mój widok.
- Nie zrobię ci nic złego. Jesteś już bezpieczna - zapewniłam ją. - Jak masz na imię?
- Fjotra - odpowiedziała znacznie spokojniejszym głosem.
- Ja nazywam się Astarte - powiedziałam czując, że robi mi się słabo, mimo to schyliłam się, delikatnie chwyciłam Fjotrę za ramiona i patrząc jej w oczy, zapytałam łagodnie, ale stanowczo - Nie skrzywdzili cię?
- Nie - odpowiedziała dziewczynka.
Poczułam ulgę. Usiadłam na podłodze obok niej. Musiałam się uzdrowić. Wiedziałam, że jak za chwilę nie pozbędę się tego lodowego kolca z nogi, to zemdleję z bólu, a wokół mnie wcale nie było bezpiecznie. Chwyciłam go najmocniej, jak umiałam, i w końcu wyszarpnęłam z rany. Nie wiem, jak dałam radę. Bolało to na tyle bardzo, że nie mogłam powstrzymać sie od krzyku. Szybko uzdrowiłam się, nareszcie uwalniając się od bólu, poczym zwróciłam się do Fjotry:
- Jestem tu, żeby zaprowadzić cię do świątyni w Markarcie.
- To prawda, że zostałam dotknięta przez bogów? - spytała dziewczynka.
- Będziesz prorokinią Dibelli - odpowiedziałam.
- Słyszałam opowieści o wspaniałościach wielkich świątyń w Markarcie - na twarzy Fjotry pojawił sie uśmiech. - Przyśniło mi się nawet, że kiedyś będę mogła jedną z nich zobaczyć. Jestem zaszczycona, że wezwano mnie do tej służby. Prowadź, proszę.
W tonie jej głosu i w gestach skrywała się elegancja i wykwintność, a więc cechy których w życiu nie spodziewałabym się po dwunastolatce z ubogiej wsi. Mimo ubogiego odzienia, Fjotra przypominała bardziej małą księżniczkę, niż wieśniaczkę. Dibella wiedziała, kogo wybiera.
- A! Trup! - wykrzyknęła Fjotra na widok martwego maga, gdy wyszłyśmy już z jej celi.
- Spokojnie, dziecko - chwyciłam ją za rękę, jednocześnie starając się ją uspokoić.
Wyszłyśmy na korytarz. Fjotra znów zaczęła krzyczeć na widok trupów. Pociągnęłam ją w stronę wyjścia.
- Proszę, pośpieszmy się - powiedziała wystraszonym głosem, posłusznie podążając za mną. - Jeśli tu zostanę, znajdą mnie Renegaci.
Niespodziewanie zaatakowała nas jakaś Renegatka. Zasłoniłam Fjotrę własnym ciałem i chwyciłam rękojeść miecza kobiety, w taki sposób, by nie mogła zadać mi ciosu. Siłowałyśmy się przez chwilę. Czułam, że jest silniejsza i za chwilę zdoła skierować ostrze swego miecza w moją stronę. Musiałam coś zrobić. Schyliłam się, więc gwałtownie, jednocześnie odsuwając się nieco w bok i sięgając po swój szklany sztylet. Ostrze miecza Renegatki, nie znajdując oparcia, spadło w dół niczym topór kata, tuż obok mego lewego ramienia. Ja natomiast wbiłam Renegatce szklany sztylet w brzuch. Wyrwałam jej broń z ręki i dla pewności dźgnęłam ją jeszcze raz. Fjotra znowu krzyczała. Zaczęło mnie doprowadzać do szału. Chwyciłam ja gwałtownie za ramiona, przykucnęłam przed nią i patrząc jej w oczy, wycedziłam przez zaciśnięte z gniewu zęby:
- Dziecko drogie, ja wiem, że to wszystko jest dla ciebie straszne i tak dalej, ale teraz się zamknij, dobrze?
Fjotra spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach. Odtąd nie ośmieliła się już krzyczeć.
W południe przybyłyśmy do Markartu. Na chwilę wstąpiłam do domu Kery i jej męża, którzy uraczyli mnie i Fjotrę smacznym obiadem. Umyłam się u nich i przebrałam. Włożyłam na siebie swoją zieloną spódnicę i złoty gorset, by dobrze wyglądać w chwili, gdy po raz kolejny odwiedzać będę przybytek mojej ukochanej bogini. Gdy prowadziłam Fjotrę do Świątyni Dibelli, po raz kolejny zaczepił mnie strażnik Stendarra, prosząc o pomoc w sprawie domu, w którym to miano odprawiać daedryczne obrzędy. Nie mogłam w tej chwili zająć się tą sprawą, bo miałam dziecko pod opieką. Odmówiłam mu więc pomocy. Wreszcie weszłyśmy do świątyni. Hamal czekała na nas w wewnętrznym sanktuarium.
- Przyprowadziłam twoją prorokinię - oświadczyłam, prezentując jej Fjotrę.
 - Udało ci się ją znaleźć? Niewiarygodne! - zawołała Hamal z radością. - Pozwól jej z nami iść, a zaczniemy przygotowania. Powiadomię jej rodzinę, że jest w dobrych rękach. Dziecko, na prawdę zasługujesz na błogosławieństwo Dibelli. Padnij na twarz przed jej ołtarzem, a otrzymasz jej dar.
Pozostawiłam Fjotrę pod opieką kapłanek Dibelli. Byłam pewna, że będzie jej tutaj znacznie lepiej niż w domu rodzinnym, w którym to nie darzoną ją wielką miłością. Dibella wiedziała, kogo wybrać na swą prorokinię. Wiedziała, które dziecko należy wyrwać z rodzinnego domu, by odnalazło schronienie w miejscu, gdzie nie stanie mu się żadna krzywda. Wielka jest mądrość mojej bogini. Podeszłam do jej ołtarza, który był wielką czarą czystej źródlanej wody, i padłam przed nią na kolana.
- Chwała Ci Dibello! Wieczna cześć i chwała! - zawołałam, składając jej głęboki ukłon.
Ogarnęła mnie błogość, zapłonęła we mnie siła. Nagle usłyszałam głos, a raczej poczułam myśli. Właśnie tak czasem przemawia do mnie Akatosh. Jego słowa pojawiają się po prostu w mej głowie. Tym razem czułam, że to nie Akatosh mówi do mnie, lecz Dibella. Poczułam myśl: "Rycerzu mój, oto niech łaska ma na ciebie spłynie. Zaprawdę nie będzie pośród śmiertelnych mężczyzny, który zdołałby cię zgładzić w walce, ani takiego, który by zdołał przemocą godność twą pohańbić, a który uczynić to spróbuje, ten niechybnie zginie."
Pod wieczór z radością w sercu udałam się do Grodu Podkamień. Cały pałac pełen był już Gromowładnych. W sali tronowej napotkałam nowego huskarla, nowego zarządcę i nowego jarla.
- Jeszcze raz ci za wszystko dziękuję - powiedział Thongvor Srebrno-Krwisty, siedząc na swym tronie, gdy złożyłam mu lekki ukłon.
- Nie spodziewałam się, że to ty zostaniesz jarlem, Thongvorze, ale cieszy mnie, że tak się stało - oświadczyłam, poczym zapytałam. - Co zrobisz teraz z kwestią Renegatów?
- Cesarscy byli słabi. To za ich sprawą zrodził się problem z Renegatami, ale teraz my tu rządzimy i rozwiążemy problem. Kiedy wojna dobiegnie końca, poproszę Ulfrika o przysłanie milicji. Oczyścimy Pogranicze z tej zarazy. Wtedy Renegaci trafią tam, gdzie ich miejsce, do kopalń, by wydobywać dla nas bogactwo.
Miałam nadzieję, że nie zacznie się z nimi układać, jak jego brat. Nie wyglądał na chciwego, więc Renegaci chyba naprawdę dostaną teraz za swoje.
- Czy potrzebujesz ode mnie czegoś jeszcze, mój jarlu? - spytałam.
- Na moim dworze jest miejsce dla nowego tana - oświadczył Thongvor. - To głównie tytuł honorowy, ale wiąże się z nim kilka przywilejów, z których możesz zrobić użytek. Jednakże, mogę nadać ten tytuł tylko komuś znanemu w moich włościach i posiadającemu, choć jedną nieruchomość w moim mieście. Pomóż moim ludziom i kup dom od mojego zarządcy, a uczynię cię moim tanem.
- Dziękuję za ten zaszczyt, ale niestety nie mogę osiedlić się w Markarcie - odpowiedziałam. -Pragnę służyć memu królowi, Ulfrikowi Gromowładnemu, i dlatego muszę być blisko niego, w Wichrowym Tronie i wszędzie tam, gdzie mnie pośle.
- Jak sobie życzysz - Thongvor uśmiechnął się.

12 dzień, Zmierzch Słońca:
W południe przybyłam do Wichrowego Tronu. Od razu pognałam do Pałacu Królów. Miałam dostarczyć Ulfrikowi list od Galmara Kamiennej-Pięści. Tak też uczyniłam. Wspaniale było znów ujrzeć Ulfrika. Patrzyła na niego z zachwytem, kiedy czytał list, siedząc na swym tronie. Jak zwykle był pewny siebie, swobodny i charyzmatyczny. Nie wyglądał na kogoś, kogo kiedyś torturowano przez wiele miesięcy. Nie wyglądał również na kogoś, kto wiele lat spędził w więzieniu. A wiedziałam już, że tak właśnie było. W Ulfriku było coś, czego nie potrafiłam pojąć. Wreszcie wstał z tronu i podał list Jorleifowi. Szepnął mu coś, a zarządca natychmiast zszedł do pałacowej zbrojowni.
- Skoro wypędziliśmy Cesarstwo z Pogranicza, możemy położyć kres plądrowaniu naszych kopalń srebra - przemówił Ulfrik, na powrót zasiadając na tronie i patrząc na mnie. - Srebro należy do Skyrim. Całe zastępy wrogów spłynęły lawiną bólu i kary zesłanej twoją ręką. Będę cię od tej pory zwał Lodowym Młotem.
Jorleif wrócił do sali tronowej, niosąc przepiękną, złota tarczę, rzeźbioną po elficku w taki sposób, że przypominała ptaka z pochylona głową i rozprostowanymi w górę skrzydłami. Zarządca podszedł do mnie i wręczył mi ową tarczę, a Ulfrik przemówił:
- Wykazujesz się wielkim zapałem do bitwy oraz współczuciem wobec tych, dla których walczymy. Stajesz się nieodzownym ogniwem w łańcuchu naszej sprawy. Robimy to, co robimy, z miłości dla swych braci i sióstr. Proszę, przyjmij to w dowód odwzajemnionej miłości.
Byłam wniebowzięta, że mówi o miłości. Tak bardzo pragnęłam, by mnie kochał. Chwyciłam elfią tarczę i zapytałam:
- Panie, czy możemy porozmawiać na osobności?
- Dobrze, chodź - zgodził się Ulfrik i poprowadził mnie do swej komnaty.
Gdy do niej dotarliśmy, zamknął za nami drzwi i usiadł przy biurku. Ja stałam blisko drzwi, ściskając w dłoniach nową tarczę. Byliśmy zupełnie sami.
- Przybyłam do Markartu, kiedy znajdował się jeszcze pod panowaniem Cesarskich, i znalazłam się w centrum spisku Renegatów. Chciałam ci o tym opowiedzieć, panie.
- Zamieniam sie w słuch - powiedział Ulfrik patrząc na mnie uważnie.
- Gdy tylko przekroczyłam bramy Markartu, stałam się mimowolnym świadkiem zabójstwa pewnej młodej kobiety na targu. Mężczyzna, który dokonał zabójstwa, nazwał siebie Renegatem i zastał zabity przez strażników miejskich. Wyglądało to tak, jakby strażnicy przyzwolili na to zabójstwo, a później zatarli ślady. Postanowiłam to sprawdzić.
- Zaczyna być ciekawie - odezwał się Ulfrik, spoglądając na mój dekolt (być może jego uwagę przykuł Amulet Dibelli, a może mój biust).
Uśmiechnęłam się, oparłam moją nową tarczę o ścianę i mówiłam dalej:
- Od ludzi na targu dowiedziałam się, że ofiara zabójstwa nazywała się Margret i pochodziła z Cyrodiil. W pokoju, który wynajmowała w gospodzie, odnalazłam jej dziennik. Okazało się, że była agentką Cesarstwa.
- Co robiła w Markarcie?
- Miała pozyskać dla Cesarstwa kopalnie srebra należące do rodu Srebrno-Krwistych. Chodziło o zdobycie aktu własności, czy coś w tym stylu. W każdym razie wiedziałam już, dlaczego ta kobieta zginęła, pozostało mi tylko dowiedzieć się, kto zlecił jej zabójstwo.
- Domyślam się, że stał za tym ktoś z rodu Srebrno-Krwistych. Agentkę Cesarstwa mógł zabić Thongvor, aby pomóc naszej sprawie, lub Thonar, aby nie stracić swego bogactwa i wpływów.
- Zrobił to Thonar. Od lat współpracował z Renegatami. Odkryłam to przypadkiem, gdy odwiedziłam jego dom. Okazało się, że Renegaci mnie śledzili. Z jakiegoś powodu uznali, że Thonar mi o nich powiedział, albo chciał powiedzieć, więc zabili jego żonę.
- Betrid Srebrno-Krwista nie żyje?
- Owszem, Renegaci zabili ją wręcz na moich oczach. Oczywiście Thonar obwinił mnie o wszystko i zamknął w swoim więzieniu.
- Byłaś w Kopalni Cidna?! - Ulfrik wstał z krzesła i spojrzał na mnie z troską. - Mam nadzieję, że nikt cię nie skrzywdził.
- Nie, panie -  zarumieniłam się lekko. - Spędziłam w tym okropnym miejscu tylko jakieś dwanaście godzin, a poza tym potrafię się bronić.
- Jak się stamtąd wydostałaś?
- Uciekłam - odpowiedziałam z uśmiechem.
- To podobno niemożliwe.
- Madanach znalazł sposób, a ja z niego skorzystałam. Poza tym Thonar ułaskawił mnie zaraz po tym, jak uczyniłam to, na co liczył.
Ulfrik spojrzał mi w oczy. Chyba domyślał się już, o czym mówię, ale najwyraźniej chciał, bym powiedziała o tym wprost. 
- Zabiłam Madanacha - oświadczyłam nie przerywając naszego kontaktu wzrokowego.
Twarz Ulfrika rozpromienił uśmiech w odpowiedzi na moje słowa.
- Król Renegatów naprawdę nie żyje?! - zapytał z narastająca radością.
W odpowiedzi kiwnęłam tylko głową.
- Astarte, jesteś cudowna! - zawołał, poczym zaśmiał sie radośnie. - Skończyłaś to, co ja przed laty zacząłem. Dziękuję ci!
Stanął przed mną i położył dłonie na mej talii. Tego, co poczułam w tym momencie, nie sposób jest opisać. Całym moim ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia. Rozkosz zawładnęła moją duszą. Przez chwilę nie istniało dla mnie nic cudowniejszego od dotyku jego męskich dłoni.
- Bogowie mi cię zesłali - szepnął Ulfrik, patrząc mi w oczy z wdzięcznością.
Czy to tylko piękny sen? Czy on naprawdę prawie mnie obejmuje? Czy naprawdę czuję jego dłonie na swojej talii? Czy naprawdę patrzy na mnie z wdzięcznością wprost w oczy? Czy naprawdę chwilę wcześniej mówił o miłości? Czy naprawdę wręczył mi elfią tarczę w dowód odwzajemnionej miłości? Byliśmy w jego komnacie sam na sam. On stał tuż przy mnie i patrzył mi w oczy. Było w tej sytuacji coś cudownie intymnego
- Rozmawiałam z Igmundem - szepnęłam. - Wiem, że cię zdradził. Właściwie sam mi się do tego przyznał.
Ręce Ulfrika zsunęły się z mojej talii. Odsunął sie o krok.
- Nie tylko on mnie zdradził - powiedział.
- Trafiłeś przez niego do więzienia. Czy to była Kopalnia Cidhna?
- Nie, osadzono mnie w Cesarskim Mieście - odpowiedział. - Zostałem aresztowany na rozkaz Cesarza i przez niego skazany. To prawda, że Igmund był bezpośrednio odpowiedzialny za aresztowanie mnie i moich ludzi, ale prawdą jest również to, że zawsze był i pozostaje nadal zwykłym pionkiem na szachownicy. To Titus Mede jest istotną figurą.
Ton jego głosu świadczył wyraźnie o tym, że nie zamierza rozmawiać ze mną na temat swego pobytu w więzieniu, ani tego, co wydarzyło się w Markarcie przed dwudziestu laty. Jak w takim razie mogłam mu wspomnieć choć słowem o tym, że wiem, iż był jeńcem Thalmoru? O nie, musiałam natychmiast zmienić temat.
- Wydaje mi się, że Igmund z racji swojej... hm... ostrożności, zawsze jest pionkiem w rękach tego, kto w danej chwili ma więcej do powiedzenia, a często staje się naraz pionkiem zbyt wielu graczy.
- Trafne spostrzeżenie - Ulfrik uśmiechnął się do mnie. - Skyrim nie potrzebuje wiarołomnych jarlów, dlatego dla Igmunda nie ma już miejsca pośród nas.
- Pozostaje jeszcze kwestia Thonara - podeszłam do biurka Ulfrika i oparłam się o nie biodrem.
- Domyślam się, że chciałabyś go ukarać.
- Nie chodzi tylko o to, że zamknął mnie w Cidhnie. Najgorsze jest to, że aby to zrobić, zabił niewinnego człowieka. Rozkazał go zabić skorumpowanym strażnikom tylko dlatego, że próbował on rozwikłać spisek Renegatów, a później oskarżył mnie o dokonanie tego zabójstwa. Poza tym wielokrotnie dopuszczał się zbrodni, zlecając Renegatom zabójstwa niewygodnych dla siebie osób.
- Dobrze, że mi o tym wszystkim powiedziałaś - oświadczył Ulfrik. - To, że Thonar współpracował z Renegatami to jedno, a to, że zamknął w Cidhnie mojego wiernego żołnierza to drugie. Z jednego i z drugiego będzie musiałam mi się wytłumaczyć. Lecz nie będę mógł go potraktować z surowością, na jaką zasługuje. Jego brat Thongvor jest jednym z mych najważniejszych sojuszników.
- Więc Thonar jest bezkarny, bo jego brat został jarlem? - spytałam z oburzeniem.
- Astarte, trwa wojna i musimy teraz troszczyć się o jej pomyślny przebieg dla nas. Później przyjdzie czas na zajmowanie się przestępstwami. Thongvor to wielki wojownik i prawdziwy syn Skyrim. Ma jedną słabość - swego młodszego brata, który jest chciwym mlekożłopem. Dopóki sytuacja Skyrim jest niepewna, musimy tę słabość akceptować.
Nie odezwałam się, ale byłam rozczarowana i zagniewana. Nagle Ulfrik delikatnie ujął mnie za dłonie.
- Proszę cię, byś nie szukała zemsty na rodzie Srebrno-Krwistych. Proszę cię o to dla dobra naszej sprawy - powiedział.
Utkwił we mnie spojrzenie swych szmaragdowych oczu. Spojrzenie, któremu musiałam ulec. Jego usta były tak blisko moich ust.
- Wiedź panie, że odpuszczam Thonarowi tylko ze względu na ciebie - odparłam.
Ulfrik uśmiechnął się do mnie i na powrót zasiadł przy swoim biurku.
- Potrzebujemy cię w Hjaalmarch. Jest wiele do zrobienia - oświadczył.
- Jakie będą moje zadania? - spytałam.
- Będziesz robić, co ci Galmar rozkaże, i siać jak największy chaos w Cesarstwie i u każdego jarla, który je wspiera - odpowiedział swoim ulubionym oficjalnym tonem.
- Rozumiem.
- Niech cię Talos prowadzi!
Skłoniłam się mu, chwyciłam moją elfią tarczę i skierowałam się ku drzwiom.
- Astarte! - zawołał mnie, gdy już wychodziłam z jego komnaty.
- Tak, panie? - spytałam, odwracając się ku niemu.
- Uważaj na siebie - powiedział.
- Dobrze - uśmiechnęłam się delikatnie i wyszłam na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Po krótkim odpoczynku we własnym domu, udałam się do świątyni Talosa, aby się pomodlić. Dziękowałam bogom za moją rozmowę z Ulfrikiem.

13 dzień, Zmierzch Słońca:
Przemierzałam śnieżne zaspy na grzbiecie mej klaczy. Miałam na sobie kirys Gromowładnych, ale nie nosiłam hełmu. Wiatr rozwiewał moje jasne włosy. Na moim czole błyszczały szmaragdy osadzone w złotym diademie, a na mej piersi lśnił Amulet Dibelli. Blask słońca odbijał się od przepięknej złotej tarczy, którą podarował mi Ulfrik. Do mego pasa przypięty był elfi miecz, wykonany w tym samym stylu, co tarcza. Natomiast przez plecy przewieszony miałam szklany łuk oraz kołczan pełen dwemerskich strzał.
Zmierzałam do obozu Gromowładnych w Hjaalmarch. Zanim dotarłam na miejsce zostałam zaatakowana przez dwoje bandytów. Jeden z nich chwycił mnie za kolano i za nim zdołałam sięgnąć po miecz, odpiął moje siodło, zwalając mnie z konia. Doskoczył do mnie w kilka sekund, lecz ja byłam szybsza. Cięłam go mieczem po twarzy. Stracił kawałek nosa. Drugie cięcie było już śmiertelne. Tymczasem moja klacz kopnęła drugiego bandytę w głowę na tyle mocno, że go zabiła. 
Gdy przybyłam do obozu w Hjaalmarch, od razu weszłam do namiotu Galmara. Nasz dowódca stał przed stołem z mapą Skyrim i przyglądał się układowi czerwonych i niebieskich chorągiewek.
- Melduję gotowość do służby - oświadczyłam, prostując się dumnie.
- Trzeba dostarczyć fałszywe rozkazy cesarskiemu legatowi w Morthalu, ale najpierw musimy zdobyć wytyczne Cesarstwa, żeby na ich podstawie stworzyć fałszywki - oświadczył Galmar. - Cesarscy gońcy często zatrzymują się w gospodach w Smoczymoście i w Rorikstead. Może przekonasz jednego z oberżystów, by ci pomógł. Tak, czy inaczej, zdobądź te dokumenty. Co ty na to?
- Uważaj to za zrobione - odpowiedziałam.
- Wierzę w ciebie.
Nagle usłyszeliśmy krzyki na zewnątrz. Obydwoje natychmiast wybiegliśmy z namiotu od razu chwytając za broń. Okazało się, że nasz obóz zaatakował smok. Nasze szałasy stanęły w ogniu. Gromowładni poczęli strzelać do bestii z łuków. ja również chwyciłam za łuk. Udało mi się dwa razy bardzo celnie trafić smoka. Dwemerskie strzały praktycznie wyłupiły mu oczy. Przeszyty licznymi strzałami mych towarzyszy, runął na ziemię. Natychmiast doskoczyłam do niego i dobiłam go potężnym uderzeniem miecza. Następnie wchłonęłam jego duszę.
Kiedy pożar spowodowany przez smoka został opanowany i zajęłam się już wszystkimi rannymi, weszłam do pustego szałasu, gdzie zdjęłam z siebie zbroję Gromowładnych i przywdziałam strój karczemny. Pozostawiam w obozie swój miecz i łuk. Jedyną bronią, jaką postanowiłam z sobą zabrać był szklany sztylet, skryty w moim prawym bucie. Wyjęłam z plecaka małe lusterko. Wykonałam makijaż i rozczesałam włosy. Przyglądając się w lusterku, upewniłam się, że nie wyglądam wcale na żołnierza. W stroju, który miałam na sobie, mogłam uchodzić za karczmarkę, bardkę lub prostytutkę. I oto mi chodziło. Zarzuciłam na ramiona ciepły płaszcz z grubego, białego futra i tak ubrana wsiadłam na grzbiet mej klaczy. Postanowiłam, że wpierw pojadę do Rorikstead.
Przybyłam do wioski, gdy słońce chyliło się już ku horyzontowi. Rorikstead okazało się być dość zamożną miejscowością. Znajdowało się tu wiele gospodarstw i pól uprawnych. Napotkałam tu kilku bogato ubranych starców oraz paru cesarskich legionistów. Nie wzbudzając niczyich podejrzeń wstąpiłam do drewnianego budynku, którego szyld głosił: "Oto Gospoda pod Lodowym Owocem." Miałam szczęście. W gospodzie znajdowało się tylko dwoje Nordów. Starszy, prawie łysy, stał za barem, a młodszy o długich blond włosach pił trunek przy jednym ze stolików.
- Jedzenie, czy wolny pokój? - spytał starszy Nord, gdy zbliżyłam się do niego.
- Informacja - odparłam. - Czy zdarzyło ci się ostatnio spotkać jakiegoś kuriera cesarskich?
- Ja raczej dbam o prywatność moich klientów - mężczyzna spojrzał na mnie z niechęcią.
- Nie mam na to czasu - chwyciłam Norda za koszulę i gwałtownie szarpnęłam go w swoją stronę. - Jeśli będzie trzeba, inaczej z tobą porozmawiam.
Uformowałam w dłoni małą ognistą kulę i podstawiłam ją pod nos właściciela gospody.
- Spokojnie, to nie będzie konieczne - mężczyzna spojrzał na kulę z niepokojem. - Był tu, ale wyszedł. Jeśli teraz za nim ruszysz, na pewno zdążysz go złapać. Albo zaczekaj tutaj. Na pewno prędko wróci.
- Zaczekam tutaj - zadecydowałam gasząc kulę ognia. - Tymczasem przynieś mi coś do jedzenia.
- W porządku.
Usiadłam przy jednym ze stolików i czekałam. Zjadłam kolację, popiłam ja winem i czekałam dalej. Godzina mijała za godziną. Poprawiłam sobie makijaż. Nudziłam się okropnie. Była już późna noc, a cesarskiego kuriera wciąż nie było widać. Umierałam z nudów. Postanawiam, że czekam ostatnią godzinę i daję za wygraną. Ileż można czekać? Wreszcie otworzyły się drzwi gospody. Nie było jednak za nimi cesarskiego kuriera.  Do gospody weszli wojownicy Alik'r, czyli tajemniczy mężczyźni szukający w Skyrim jakiejś Redgardki.
- Masz dla nas jakieś wieści? - spytał jeden z wojowników na mój widok.
- Nie, nie mam - odpowiedziałam krótko.
Wojownicy właśnie zaczęli spożywać podaną im kolację, gdy do gospody nareszcie wszedł mężczyzna w cesarskiej zbroi. Miał przy sobie wielką skórzaną sakwę, taką, w jakich zwykle trzyma się dokumenty. Natychmiast się ożywiłam. Młody mężczyzna podszedł do baru i zapłacił za nocleg. Następnie zamówił kufel miodu, usiadł przy stole i zaczął pić. Podeszłam do niego i uśmiechnęłam się uwodzicielsko.
- Jesteś sam? - zagadnęłam.
- Nie mam czasu na pogaduchy - odpowiedział surowo.
Musnęłam palcami jego dłoń i spojrzałam mu w oczy zalotnie. W ten sposób rzuciłam na niego urok. Dawno nie używałam tego zaklęcia i nie miałam pewności, czy się uda. Jednak jego źrenice natychmiast się rozszerzyły, co świadczyło o tym, że zaklęcie działa.
- Masz czas spędzić tutaj noc, a ja mogę ci ją umilić - szepnęłam, przeciągając palce po swoim głębokim dekolcie.
Wstał od stołu, objął mnie i cmoknął w usta.
- Jestem cesarskim kurierem, skarbie - szepnął. - Jutro skoro świt, musze wyruszyć w drogę do Morthalu. Wiozę ważne dokumenty od samego generała Tulliusa - mówiąc to, ścisnął dłonią swoją sakwę.
- Do świtu jest jeszcze sporo czasu...
- A co mi tam! Chodź! - pociągnął mnie za rękę do wynajętego przez siebie pokoju.
Zamknął za nami drzwi i zaczął mnie całować. Czułam się okropnie, ale dla Ulfrika byłam gotowa znieść jego obleśne pocałunki. Dla Ulfrika byłam gotowa zrobić bardzo wiele.
- Śliczna jesteś - powiedział cesarski kurier i zaczął rozpinać mój gorset.
Ja tymczasem rozpięłam mu pas, zrzucając jego miecz na podłogę. Przeciwnik został rozbrojony. Usiedliśmy na łóżku. Rozebrał mnie od pasa w górę i nareszcie zdjął swoją sakwę. Rzucił ją na podłogę obok łóżka. Skorzystałam z tego, że zajęty był całowaniem mojego dekoltu, i dyskretnie sięgnęłam po szklany sztylet ukryty w moim bucie. Przyłożyłam go do gardła cesarskiego kuriera. Był w szoku.
- Nie jestem tu, żeby umilić ci noc. Mam odebrać dokumenty - oświadczyłam.
- Ach tak! - zawołał wściekły.
Nie zamierzał mi ulec. Ścisną mój nadgarstek z całej siły, jednocześnie przyciskając ostrze sztyletu do swojej szyi. Uniemożliwił mi w ten sposób poderżniecie mu gardła. Drugą ręką uderzył mnie w twarz. Odskoczyłam od niego, lecz na szczęście nie wypuściłam z ręki sztyletu. Próbował sięgnąć po miecz leżący na podłodze. Nie zdążył. Dźgnęłam go dwa razy w szyję. Krew trysnęła z uszkodzonej tętnicy wprost na mnie, na moją twarz i piersi. Cesarski kurier wykrwawił się po kilku sekundach. Szybko wytarłam sztylet i swoje zakrwawione dłonie w prześcieradło leżące na łóżku. Otarłam również krew z twarzy i dekoltu. Szybko sie ubrałam i chwyciłam sakwę kuriera. Upewniłam się, że w środku znajdują się jakieś dokumenty. Kiedy przewieszałam sakwę przez ramię, drzwi pokoju otworzyły się i do środka zajrzał karczmarz oraz jasnowłosy Nord, który, jak dowiedziałam się przed kilkoma godzinami, był jego synem.    
- Morderstwo! - wykrzyknęli obydwaj jednym głosem.
Stali w drzwiach, blokując mi drogę ucieczki. Odepchnęłam ich  z całej siły, jednocześnie rzucając zaklęcie szału. Syn i ojciec rzucili się na siebie i zaczęli okładać się pięściami. Wiedziałam, że wyczarowana przeze mnie agresja nie potrwa dłużej niż minutę. Musiałam się śpieszyć. Wybiegłam z gospody i wskoczyłam na grzbiet mojej klaczy. Opuściłam Rorikstead w galopie.
Nie minęło wiele czasu, gdy przyjechałam do obozu. Od razu po zejściu z konia, udałam się do namiotu Galmara. Spał na swoim posłaniu.
- Galmarze, zbudź się! To pilne! - zawołałam głośno.
Nord natychmiast zerwał się ze snu. Zanim zdążył się odezwać, rzuciłam mu zdobytą sakwę na kolana.
- Świetna robota. Zobaczmy, co tam ma - powiedział i otworzył sakwę.
Przez kilka minut przeglądał dokumenty w milczeniu. Wreszcie, nie odrywając wzroku od zapisanych kartek pergaminu, oświadczył:
- Cesarscy wiedzą o nas więcej niż przypuszczałem. Nie dobrze. A to co? Zdaje się, że Śnieżny Jastrząb potrzebuje posiłków. Dopilnujemy, by tam nie dotarły. No i pięknie. Muszę wprowadzić poprawki na tych dokumentach.
Położył dokumenty na stole, sięgnął po pióro z kałamarza i zaczął coś kreślić na cesarskim pergaminie.
- O! I gotowe - ucieszył się, na powrót umieszczając pióro w kałamarzu. - Dopilnuj, żeby te sfałszowane papierzyska trafiły do legata w Morthalu. Dzięki nim narobimy zamieszania w ich planach i zyskamy przewagę w boju.
- Jak nazywa się ten legat?
- Taurinus Duilis. Uważaj na siebie!
- Tak jest - odpowiedziałam, poczym dodałam z uśmiechem - Lubię takie misje.

14 dzień, Zmierzch Słońca:
Przybyłam do Morthalu przed świtem. Wokół mnie panowała śnieżyca. Wirujące w powietrzu płatki śniegu ograniczały mi widoczność, ale ograniczały również widoczność strażnikom miejskim, którzy nie mogli rozpoznać mnie z daleka. Na wszelki wypadek rzuciłam na siebie czar olśniewającej prezentacji. Zaklęcie to sprawiało, że wszyscy śmiertelnicy w promieniu dwudziestu stóp zaczynali mi ufać, wierzyć moim słowom i życzyć mi jak najlepiej. Niestety efekt ten utrzymywał się jedynie przez kilkadziesiąt sekund. Zaraz po rzuceniu na siebie zaklęcia olśniewającej prezentacji, ujrzałam przed sobą ciemnowłosego mężczyznę w srebrnej zbroi Legionu. Natychmiast zsiadłam z konia i podeszłam do niego.
- Witaj, Legacie! - zawołałam.
- Witaj, towarzyszu! - odpowiedział Legat Taurinus Duilis, z powodu mego zaklęcia zakładając bez wahania, że jestem sprzymierzeńcem Cesarstwa. - Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł załatwić bezbożną hołotę Ulfrika. Pilnuj się!
- Panie, przynoszę ważne dokumenty - oświadczyłam podając mu cesarską sakwę.
- Doprawdy? I po drodze zawieruszył ci się gdzieś mundur, co żołnierzu? - zapytał, patrząc z pogardą na mój kobiecy strój.
Jego pytania dowodziły jasno, że moje zaklęcie właśnie przestaje działać.
- Tak było łatwiej przekraść się przez linię wroga - odpowiedziałam, spoglądając mu wprost w oczy.
- Może i tak. Dobry pomysł - pochwalił mnie z powodu ostatniej fazy działania mojego zaklęcia. - Szybciej żołnierzu, zajrzyjmy do tych raportów. Czekam na wieści o bojówkach dla portu - Legat zaczął przeglądać dokumenty. - Dobrze, są w drodze. Mamy też informacje o ruchach oddziałów wroga. Doskonale! Zwiadowcy Gromowładnych utrudniają nam poruszanie się. Dobrze, że komuś w ogóle udało się tu przedostać. Może napijesz się w Skromnej Przystani, zanim wyruszysz w drogę powrotną?
Wiedziałam, że zaklęcie wyczerpało się już całkowicie. Musiałam natychmiast opuścić Morthal.
- Wybacz, panie, lecz otrzymałam rozkazy, by prędko powrócić do obozu - oświadczyłam.
Legat mruknął coś, a ja ukłoniłam się mu, wsiadłam na konia i czym prędzej stamtąd odjechałam. Rankiem byłam już wśród swoich.
- Jestem wspaniałą agentką - oświadczyłam, podchodząc do Galmara, który dokonywał właśnie przeglądu naszej broni.
- Spójrz w twarze wojowników, którzy cię otaczają. - Galmar położył mi dłoń na ramieniu i zamaszystym ruchem ramienia wskazał mi otaczających nas Gromowladnych. - Oto prawdziwi synowie i córy Skyrim. Widzisz tę siłę i honor, które połyskują w ich spojrzeniu?
- Jakie są nowe rozkazy? - spytałam, uśmiechając się.
- Udasz się do fortu Śnieżny Jastrząb. Dołącz do naszych braci, którzy szykują się do ataku, a potem rusz z nimi na te cesarskie świnie. Gdy zwyciężycie, obsadzimy fort.
- Tak jest!
- Niech cię Talos prowadzi!
Udałam się do namiotu, w którym pozostawiłam moje rzeczy. Natychmiast włożyłam na siebie zbroję Gromowładnych i przypięłam elfi miecz do pasa. Wsiadłam na konia i pojechałam w stronę fortu Śnieżny Jastrząb. Po swojej prawej stronie widziałam rzekę. Była to chyba Rzeka Hjaal, będąca dorzeczem znanej mi już rzeki Karth. W końcu mym oczom ukazał sie most. Przejechałam na drugą stronę rzeki i dalej podążyłam już ścieżką wiodącą bezpośrednio do fortu.
Gdy przybyłam na miejsce, atak już trwał. Gromowładni zabijali Cesarskich, dzielnie broniących Śnieżnego Jastrzębia. Nie zsiadając z konia, wjechałam w tłum wrogów, broniących dziedzińca i zaczęłam na oślep uderzać ich moim mieczem. Użyłam również Krzyku Nieugiętej Siły, powalając większość Cesarskich pod kopyta mej klaczy. Konno miałam pewną znaczącą przewagę nad pieszymi legionistami. Pozostali Gromowładni wdarli się do wnętrza fortu, więc pozostałam na dziedzińcu sama. Nagle jeden z legionistów zdołał jakimś cudem zrzucić mnie z konia. Mimo bolesnego upadku, szybko podniosłam się z ziemi. Otoczyło mnie dziewięciu Cesarskich. Natychmiast rzuciłam na siebie zaklęcie kamiennego ciała, dzięki czemu moja zbroja zaczęła znacznie lepiej chronić mnie przed zadawanymi mi ciosami. Następnie swoim mieczem zabiłam po kolei dziewięciu Cesarskich. Zrobiło się cicho. Gdy opróżniałam sakiewki martwych przeciwników, moi towarzysze wywiesili na wieży fortu błękitna flagę z głową niedźwiedzia. Był to znak, że fort Śnieżny Jastrząb należy już do nas.     
Po zajęciu się rannymi w forcie, wróciłam do obozu. Weszłam do namiotu Galmara, jednak nikogo tam nie zastałam. Moich uszu dobiegły jęki rannych, leżących w sąsiednim namiocie. Szybko zajęłam się ich uzdrawianiem. Wielu miało poważne obrażenia cięte i kłute oraz rozległe krwotoki wewnętrzne. Na szczęście udało mi się uratować wszystkich. Okazało się, że właśnie powrócili z bitwy o Morthal.
- Czy wiecie, gdzie jest Galmar? - spytałam głośno, tak by wszyscy przebywający w namiocie żołnierze mogli mnie usłyszeć.
- Wyjechał - odpowiedział jeden z Gromowładnych. - Raczej nie ma go już w Hjaalmarch.
Wobec tej informacji, nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do Wichrowego Tronu.

15 dzień, Zmierzch Słońca:
Przybyłam do Wichrowego Tronu pod osłoną nocy. Mimo bardzo wczesnej pory, w Kamiennej Dzielnicy panował straszny ruch. Gromowładni pakowali prowiant, odbierali broń z kuźni, siodłali konie, żegnali się z bliskimi. W Pałacu Królów gromadzili się żołnierze. Sala tronowa była przepełniona po brzegi zniecierpliwionymi ludźmi. Ulfrika zastałam w pokoju z mapą. Towarzyszył mu jego drugi oficer. Na stole, oprócz mapy, leżały dwa komplety zbroi. Jedna błyszczała złotem i od razu widać było, że wykuły ją elfie dłonie. Druga wykonana była z zimnej stali i podobna do innych zbroi Gromowładnych. Spoczywał na niej płaszcz z niedźwiedziego futra.
- Witaj, panie! - skłoniłam się lekko.
- Astarte! Oczekiwałem cię - odpowiedział Ulfrik. - Tullius się chyba denerwuje. Zajmując Hjaalmarch, stanęliśmy mu niemalże w ogródku. Jak tylko będziemy w stanie, wyruszymy na Samotnię.
- Czy ta powszechna mobilizacja ma bezpośredni związek z przyszłym atakiem na stolicę? - zapytałam.
Ulfrik przytaknął, poczym wziął ze stołu niedźwiedzi płaszcz, podszedł do mnie i zarzucił mi go na ramiona. Płaszcz ów wykonany w całości z niedźwiedziego futra i niedźwiedziej skóry, posiadał również prawdziwą niedźwiedzią głowę, służącą za kaptur. Taki sam płaszcz nosił zwykle Galmar. Ulfrik wsuwając mi ten przedziwny kaptur na głowę i zapinając mi płaszcz pod szyją, oświadczył:
- Skyrim widzi w tobie swego bohatera. Należysz teraz do naszej rodziny. Będziemy cię od tej pory znać jako Ostrze Gromu. Z twojego serce bije miłość do tego kraju i jego ludu, a z twoich rąk wyziera śmierć dla jego wrogów. W imieniu synów i córek Skyrim, w imieniu wszystkiego, co prawe, przyjmij ten dar uznania za swe zasługi.
Zamaszystym ruchem ramienia wskazał mi leżące na stole zbroje. Wiedziałam już, że odtąd należą do mnie. Byłam zachwycona.   
- Myślałam, że niedźwiedzi płaszcz to symbol rangi oficera - odezwałam się.
- Owszem. "Ostrze Gromu" to tradycyjny tytuł oficerski w Skyrim.
- Więc jestem teraz twoim oficerem, panie? - spytałam jednocześnie zdziwiona i zaszczycona.
- Tak, lecz nie ma czasu na rozpływanie się w chwale. Szykujemy się do ostatecznego natarcia na Samotnię. Potrzebuję cię tam. Zgłoś się do naszego obozu w Haafingar.
Wróciłam do domu, by przygotować się do kolejnej walki. Ubrałam nową zbroję oficera Gromowładnych wraz z niedźwiedzim płaszczem, a także karawasze i buty oficera Gromowładnych. Na swej piersi zawiesiłam Amulet Akatosha. Następnie naładowałam swój krasnoludzki miecz za pomocą klejnotu duszy, tak by nadal magicznie podpalał ciała, które zrani. Ukryłam w bucie szklany sztylet, zatknęłam za pas Miecz Spopielenia i chwyciłam elfią tarczę.

16 dzień, Zmierzch Słońca:
Przybyłam do obozu Gromowładnych w Haafingar w godzinach porannych. Ku mojej radości spotkałam tu Cadego i Freję. 
- Witajcie! - zawołałam, uśmiechając się do nich.
- Dobrze cię widzieć, Astarte - odezwał się Cade. - Zostałaś oficerem?
- Owszem, spotkał mnie ten zaszczyt - odpowiedziałam.
- Walcz, albo giń z godnością - Cade lekko mi się skłonił.
- Chyba bierze mnie przeziębienie - odezwała się wyraźnie podirytowana Freja. - Mam nadzieję, że nie przypadnie mi służba wartownicza.
- Raczej nic ci nie jest, skoro masz czas na narzekanie.   
- Wybaczcie, ale muszę odebrać nowe rozkazy - powiedziałam i oddaliłam się od moich znajomych.        
Weszłam do namiotu Galmara. Na stole leżała rozłożona mapa Skyrim, na której stały chorągiewki reprezentujące wojska nasze i naszych wrogów. Prawie wszystkie chorągiewki były niebieskie. Oznaczało to, że jednoznacznie wygrywamy tę wojnę. Na mapie zostały już tylko trzy czerwone chorągiewki. Jedna oznaczała Samotnię, druga Smoczy Most, a trzecia jakiś północny fort. Cieszył mnie ten widok. Przeniosłam wzrok na pochylającego się nad mapą Galmara. Zabawne było to, że miałam na sobie teraz taką samą zbroję, co on.
- Gdyby Ulfrik mógł zwalić to całe planowanie na kogoś innego, to dziarsko ruszyłbym w bój razem z wami - odezwał się Nord, prostując się i spoglądając na mnie.
- Melduję się - oświadczyłam.
- Przyłącz się do ataku na fort Hraggstad, a później wróć tutaj - rozkazał mi Galmar.
- Tak jest! - odpowiedziałam, odwracając się na piecie.
- Płonie w tobie prawdziwy ogień - zawołał Galmar, gdy wychodziłam z jego namiotu.
Minęłam obozowego kwatermistrza i dosiadłam się do Gromowładnego smażącego pieczeń nad ogniem. Kiedy pieczeń była już gotowa, do ogniska dosiedli się również Cade i Freja. Posilaliśmy się w pośpiechu, gdy podszedł do nas Galmar.
- Nie wyruszyliście jeszcze? To nawet dobrze - powiedział. - Astarte poprowadzisz oddział konnicy. Pomyślałem, że ty najlepiej się do tego nadasz.
- To my mamy konnicę? - spytałam.
- Teraz już mamy - odpowiedział Galmar.
- Jest nas tylko sześcioro - wyjaśniła Freja. - Z tobą, Astarte, będzie siedmioro.
- Atak konno? To może być nawet ciekawe - stwierdziłam głośno.
Po pięciu minutach wyruszyliśmy w drogę. Było nas siedmioro. Jedna Cesarska, jeden Redgard, dwoje Nordów i trzy Nordki dosiadające mocnych norskich koni. Pojechaliśmy od strony Ambasady Thalmoru. W południe odnaleźliśmy naszych. Było to kilkudziesięciu żołnierzy piechoty.
Walka rozpoczęła się pod moim dowództwem. Poprowadziłam konny oddział szarżą na dziedziniec fortu. Piechota miała uderzyć po naszym wejściu. Pierwsza wdarłam się na dziedziniec i używając Ognistego Oddechu, zasiałam zamęt w szeregach wroga. Pierwszy szereg padł natychmiast, zmiażdżony naszym impetem. Cesarska piechota, mimo przewagi liczebnej, nie miała szans z naszą jazdą. Gdy nasza piechota również przystąpiła do ataku, zeskoczyłam konia i zabijając kolejnych legionistów, wdarłam się do wnętrza fortu. Szybko zeszłam do lochu. Wszystkie cele były puste. Nie więziono tu naszych. Powróciłam na górę i walczyłam dalej. Uderzyłam atakującego mnie legionistę moim mieczem tak potężnie, że rozłupałam mu czaszkę. W następnej sekundzie usłyszałam zwycięskie okrzyki moich ludzi. Fort został zdobyty wyjątkowo szybko. Nikt z naszych nie zginął i prawie nie mieliśmy rannych, natomiast po stronie Cesarskich polegli wszyscy.
Piechota pozostała w forcie, natomiast oddział jazdy pod moim przewodnictwem powrócił do obozu. Zsiadłam z grzbietu mej wiernej klaczy i weszłam do namiotu Galmara. Tym razem na stole, prócz mapy, leżały rozsypane pieniądze.
- Fort zdobyty - oświadczyłam.
- Dobra robota! - ucieszył się Galmar. - Ulfrik miał rację, co do ciebie. Cieszę się, że jesteś z nami. Jutro wyruszamy na stolicę. Dołącz do naszych braci, którzy poprowadzą natarcie. Walcz z honorem lub takoż umrzyj. Niech cię Talos prowadzi!
Wyszłam z namiotu Galmara z mocno bijącym sercem. Już jutro miał się rozegrać kulminacyjna bitwa wojny domowej w Skyrim.

17 dzień, Zmierzch Słońca:
Wszyscy otrzymaliśmy ten sam rozkaz: wypocząć przed bitwą. Toteż spaliśmy do południa, a później nie śpieszyliśmy się z obiadem. Gdy wyruszyliśmy z obozu, było już bardzo późno. Tylko Galmar i ja jechaliśmy konno, reszta Gromowładnych maszerowała pieszo za nami. Byliśmy coraz bliżej Samotni. Kiedy dotarliśmy do Smoczego Mostu, czyli wioski znajdującej się nieopodal Samotni, od razu zorientowaliśmy się, że przeszła już tędy nasza armia. Wioska została spalona. Zwykle nie tak wyglądały podbite przez nas miejscowości. Staraliśmy się zadawać Skyrim jak najmniej strat, dlatego nie tylko nie zabijaliśmy cywili, ale również nie niszczyliśmy domów i innych budynków użytkowych. W Smoczym Moście było inaczej. Wszystkie pola uprawne zostały spalone. Spalono również większość budynków. Biały śnieg był czerwony od krwi i czarny od sadzy. Wszędzie, na śnieżnych zaspach ścieliły się trupy legionistów oraz naszych towarzyszy broni, choć tych ostatnich było zdecydowanie mniej. Cywile natomiast spoglądali na nas z nienawiścią przez okna zrujnowanych domów. Nasza armia oszczędziła, co prawda, ich życie, ale odebrała im prawie cały majątek.
- Kto zdobył tę wieś, Galmarze? - spytałam.
- Ulfrik - odpowiedział Nord. - Ma czekać na nas pod Samotnią.
- Więc to Ulfrik poprowadzi natarcie?
- Oczywiście.
Pod murami stanęliśmy o zmierzchu. Zostawiliśmy konie nieopodal stajni. Cała okolica wokół była spalona. Widać, że Ulfrik się nie patyczkował. Czekał na nas ze swoim oddziałem pod murami. Cudownie było go zobaczyć. Miał na sobie stalową zbroję, na którą zarzucił swój codzienny szary płaszcz ze zwierzęcego futra. Na głowie nosił tę obrzydliwą Wyszczerbioną Koronę, ale i tak wyglądał wspaniale. Wszystko wokół Samotni zostało już zdobyte, pozostała tylko ona. Zewnętrzne mury również zostały już zdobyte. Ulfrik stanął przy wewnętrznej bramie, na przeciwko swoich żołnierzy, w tym mnie, i zaczął przemawiać. Musiał przekrzykiwać wiwatujących Gromowładnych oraz huki balustrad rozwalających mury. Trzeba przyznać, że szło mu to całkiem nieźle.
- Zaczynamy żołnierze! - wykrzyknął swym doskonałym, donośnym głosem. - To miasto będzie nasze! Dotarliśmy tu dzięki poświęceniu i odwadze naszych towarzyszy! Tych, którzy polegli, oraz tych, którzy wciąż niosą tarcze prawdy! Dziś wróg pozna siłę naszej determinacji, prawdziwą głębię naszego gniewu i chwalebną słuszność naszej sprawy! Bogowie nas obserwują! Duchy naszych przodków się niepokoją! Mężowie zrodzeni pod słońcem, które dopiero wstanie, zostaną przeobrażeni przez nasze dzisiejsze czyny! Nie lękajcie się bólu i ciemności, albowiem Sovngard czeka na tych, którzy zginą z bronią w ręku i odwagą w sercu! Przebijemy się do Zamku Dour i utniemy łeb samemu Legionowi! Wtedy boski wzrok spocznie na Skyrim i bogowie uczynią tę krainę taką, jaka powinna być! Pełną Nordów! Silnych, niepowstrzymanych i wolnych!
Nie mogła wyjść z podziwu. Nie tylko słowa Ulfrika były wspaniałe, chwytające za serce, ale również sposób, w jaki je wypowiadał. W jego głosie było tyle zapału i siły. Cudowne było to, jak kontrolował każdy swój oddech. Pewnie każdy inny śmiertelnik przemawiając zaraz po walce i jednocześnie bezpośrednio przed kolejną, jednym ciągiem, bez żadnych przerw, donośnym i na tyle głośnym głosem, by przekrzyczeć wiwatujące tłumy, dostałby zadyszki, ale nie Ulfrik. Zastanawiałam się, co musiałoby się stać, by zabrakło mu tchu. Może nic nie zdołałoby tego uczynić.
- Przygotować się! Do boju! Za synów i córy Skyrim! - zawołał bez śladu zmęczenia w swym głosie, dobywając miecza.
Rozpoczął się atak na miasto. Biegnąc w ślad za Ulfrikiem, przekroczyliśmy bramę. Pierwsze natarcie było łatwe. Walczyłam u boku Ulfrika, na pierwszej linii. Zajęliśmy ulice Samotni, tnąc zmierzających ku nam legionistów. Ulfrik okazał się być niezwykle sprawnym wojownikiem. Ścinał legionistów tak samo wprawnie i szybko, jak ja. 
- Mam zamknąć oczy? Może dam ci w ten sposób szansę? - odezwał się kpiąco do nieco lepiej walczącego od swych towarzyszy Cesarskiego, z którym właśnie starł się w pojedynku.
Strzegłam go. Nic nie interesowało mnie w tej chwili tak bardzo, jak jego bezpieczeństwo. Osłaniałam się elfią tarczą i zabijałam Cesarskich, chcących rzucić się w jego stronę. Tymczasem Ulfrik zabił legionistę, z którego przed chwilą zakpił. Wspięłam się na schody znajdujące się przy zamku Dour. Na chwilę wsunęłam miecz do pochwy i gwałtownie skierowałam dłoń w dół.  W górę wystrzeliło magiczne światło. Nad schodami zawisła kula niezwykle jasnego światła, która rozświetliła całą Samotnię. Ciężko jest walczyć, gdy nie widzi się swych przeciwników. Teraz było zdecydowanie lepiej.
- Za cesarza! - zawołał jeden z legionistów biegnąc w moją stronę.
Nie zdążył paść od mego miecza, gdyż Galmar ściął go uderzeniem swego topora.
- Zdychaj cesarski psie! - zawołał, atakując kolejnego przeciwnika.
Na chwilę straciłam Ulfrika z oczu. Szukałam go wzrokiem, coraz bardziej zaniepokojona tym, że nie wiem, co się z nim dzieje. Chwilę później ujrzałam go. Zobaczyłam, jak jeden z legionistów poważnie rani go swoim mieczem. Natychmiast zaczęłam przedzierać się przez szeregi wrogów i sojuszników w jego stronę. Dobiegłam do niego, za nim legionista zdołał drugi raz uderzyć go mieczem. Zablokowałam wrogi cios, ostrzem swej broni. Następnie przyjęłam kolejne uderzenie na tarczę i pchnęłam Cesarskiego mieczem. Zabiłam kolejnych dwóch przeciwników, którzy osaczali Ulfrika. Osłoniłam go przed nimi. Wydawało się, że nasze zwycięstwo jest bliskie, lecz nagle z Zamku Dour wyszło kilkaset legionistów. Przestało być tak łatwo, jak dotychczas. Ulfrik znów został ranny. Zabił legionistę, który go zranił, lecz towarzysz zabitego zamachnął się już, by uderzyć go w głowę swym mieczem. Zablokowałam ten cios i zionęłam ogniem w przeciwników. Legioniści poczęli płonąć żywcem. Ratując życie, odsunęli się od Ulfrika. Jeden z nich jednak nie miał zamiaru odsuwać się ode mnie. Poczułam dotkliwy ból, gdy ostrze cesarskiego miecza przebiło moją zbroję i zanurzyło się głęboko w mój brzuch, uszkadzając moje wnętrzności. Tarcza wypadła mi z ręki. Nie wiem, jak to się stało, że zdołałam zabić tego legionistę, gdy wyciągnął już miecz z mojego ciała. Jakimś cudem nie zemdlałam i nie zostałam dobita przez pozostałych wrogów, lecz zdołałam rzucić na siebie zaklęcie uzdrowienia. Gdy już się uleczyłam, natychmiast zaczęłam rozeznawać się w sytuacji. Ulfrik walczył obok mnie. Jeden z Cesarskich uderzył go mieczem w kolano tak mocno, że upadł na ziemię. Natychmiast podniosłam tarczę i osłoniłam Ulfrika od naszych wrogów. Uratowałam go po raz trzeci. Na szczęście szybko zdołał się podnieść i walczył dalej. Posuwaliśmy się w głąb miasta. Ja wspięłam się na schody i walczyłam w górnej części miasta, a Galmar i Ulfrik na dole, tuż pode mną.
- Nie dasz mi rady! - zawołał legionista, z którym starłam się w pojedynku.
- Właśnie, że dam - odparłam, raniąc go w dłoń i wytrącając mu z ręki miecz.
- Litości! - wykrzyknął padając przede mną na kolana.
Poruszyło mnie przerażenie w jego oczach. Zgasił płomień, którym zajęła się jego dłoń od uderzenia Miecza Spopielenia, lecz była ona już bardzo mocno poparzona. Odsunęłam od niego ostrze i minęłam go. Nie uszłam dwóch kroków, gdy rzucił się na mnie. Usiłował uderzyć mnie w plecy, lecz zdążyłam się odwrócić i przebić go mieczem. Okazałam mu łaskę, a on w zamian za to próbował mnie zabić. Nie dostał drugiej szansy. Lekcja dla mnie: zero litości! Nagle zostałam sama w otoczeniu Cesarskich. Walczyłam zażarcie, ratując życie. Kiedy moi przeciwnicy stanęli w płomieniach od ciosów mego miecza, rozejrzałam się. Znów nie widziałam Ulfrika. Musiałam go znaleźć za wszelką cenę. Zobaczyłam, że Galmar został ranny, ale poradził sobie z przeciwnikiem i walczył dalej. Ja również uporałam się z otaczającymi mnie legionistami. Gdzie jest Ulfrik? Myślałam o nim bardzo intensywnie. W końcu rzuciłam zaklęcie jasnowidzenia. Moim oczom ukazała się błękitna linia, widoczna tylko dla mnie, która wskazała mi najkrótszą drogę do Ulfrika. Podążyłam tą drogą i znów walczyłam u jego boku. Po chwili zaś znów uratowałam mu życie.
- Za cesarza! - wołali legioniści.
- Za Skyrim! - krzyczeli Gromowładni.
Po chwili jednak dały się słyszeć inne okrzyki. Okrzyki, które zwiastowały nasze zwycięstwo.
- Zostaliśmy rozbici! - wołali przerażeni legioniści.
Po raz piąty osłoniłam Ulfrika przed wrogim ciosem. Cały czas walczyłam, bez wytchnienia. Walka była niezwykle zacięta i krwawa.
- Wyzywam cię! - wykrzyknął Ulfrik, ścierając się w pojedynku z kolejnym Cesarskim.
Poczułam ból. Mocno cięto mnie w ramię. Odrzuciłam tarczę, by się uzdrowić. Następnie użyłam Ognistego Oddechu. Niestety jeden z legionistów uniknął płomieni, zachodząc mnie od tyłu. Uderzył mnie w plecy tak mocno, że się przewróciłam. Na szczęście dla mnie, w następnej chwili Galmar ściął go toporem. Jego krew trysnęła mi na kark. Podniosłam się z kolan i wiedziałam już, że Galmar uratował mi przed chwilą życie. Uzdrawiłam się i chwyciłam tarczę. Walczyłam dalej, kolejny raz ratując Ulfrika. Było jasne, że Cesarscy postawili sobie za główny cel zabicie jarla Wschodniej Marchii. Losy Skyrim zależały przecież od tego jednego człowieka. To na jego śmierci zależało Tulliusowi najbardziej i właśnie jego rozkazał zabić swoim legionistom. Nie zamierzałam do tego dopuścić.  
- Zabiję cię! - zaśmiał się Ulfrik z satysfakcją, przebijając mieczem legionistę.
- Zdychaj! - zawołał Galmar zabijając innego Cesarskiego.
Znów zostałam ranna i znowu musiałam sie uzdrowić.
- Zwycięstwo jest twoje! Poddaję się! - Jeden z legionistów padł na kolana przed jakimś Gromowładnym walczącym nieopodal mnie.
- No dobra. Zdenerwowałem się - odpowiedział Gromowładny, darując mu życie.
Legionista poderwał się z kolan i rzucił do ucieczki. Zionęłam ogniem w zastępy wrogów. Gdy stanęli w płomieniach, Galmar pościnał ich tak, jak tnie się trawę.
- I ty nazywasz się wojownikiem? - zawołał Ulfrik na widok kolejnego legionisty, który zbiegł z pola bitwy.
Znów pchnięto mnie mieczem. Tym razem w pierś. Omal nie zginęłam. Gdyby ostrze cudem nie minęło mego serca, zakończyłby się już mój żywot. Co więcej owo pchnięcie było wynikiem mojego karygodnego błędu. Nie odparłam prostego i powolnego ciosu. Byłam po prostu zbyt bardzo skupiona na Ulfriku, by w porę zauważyć zagrażające mi niebezpieczeństwo. Znów użyłam Smoczego Oddechu i korzystając ze spowodowanego ogniem zamieszania, uzdrowiłam się. W tym czasie jeden z Cesarskich uderzył od góry. W ostatniej chwili schyliłam się, jednocześnie odsuwając się na bok. Cudem uniknęłam śmiertelnego ciosu. Było tak ciemno, że prawie nic nie widziałam. Nie miałam jednak czasu na wyczarowanie kolejnego magicznego światła, gdyż Ulfrik znów znalazł się w niebezpieczeństwie. Jeden z legionistów szykował się właśnie do czystego cięcia Ulfrika w pierś. Jego miecz był już wprawiony w ruch, natomiast Ulfrik blokujący mieczem cios innego legionisty, nie miał żadnych szans na obronę. Wszystko to trwało jakieś dwie sekundy. Nie mogłam już powstrzymać legionisty wykonującego cięcie. Nie miałam czasu. Mogłam zrobić już tylko jedno. Zasłoniłam Ulfrika własnym ciałem, stając pomiędzy nim, a legionistą. Dałam się rąbnąć w plecy, zasłaniając sobą Ulfrika. Cios był tak potężny, że obydwoje upadliśmy na ziemię. Jakimś cudem zdołałam sie odwrócić i zasłonić tarczą przed ciosami kilku już mieczy. Ulfrik leżał na chodniku, ja na nim, a pomiędzy mną i bronią Cesarskich znajdowała się tylko moja elfia tarcza, którą Ulfrik podarował mi na znak odwzajemnionej miłości. Tylko ta tarcza odseparowywała nas od śmierci. Uszkodzona od ciosu zbroja wbijała mi się w kark. Czułam, jak krew spływa mi po plecach. A ciosy cesarskich mieczy raz po raz spadały na moją tarczę. Każde uderzenie sprawiało mi ból. Co więcej ból ten był coraz straszniejszy. Drętwiało mi całe ramię. Rana na plecach również płonęła bólem. Uderzenia wciąż spadały na tarczę, a ja czułam, że łamią mi kości w mojej lewej ręce. Lecz nie mogłam opuścić tarczy. Musiałam ją trzymać, aby ocalić Ulfrika. Modliłam się w duchu, by dać radę, by utrzymać tarczę, jak najdłużej. Gdy ją opuszczę, zabiją mnie, a później Ulfrika. Musiałam wytrzymać. Traciłam siły. Czułam, że zbliża się mój koniec. Nieważne, mogłam zginąć, byleby tylko on przeżył. Chciałam go uratować za wszelką cenę. Musiałam go uratować. Nie czułam już ręki, a kolejne uderzenia przygniotły tarczę do mojego ciała. Nagle dostrzegłam Galmara. Uderzył w atakujących mnie legionistów toporem. Przestali uderzać w moją tarczę, a po chwili padli martwi od ciosów generalskiego topora. Odetchnęłam z ulgą, wypuszczając tarczę z obolałej dłoni. Ulfrik poderwał się z ziemi, stawiając na nogi również mnie. Kręciło mi się w głowie. Nie byłam w stanie walczyć. Oparłam się o ścianę pobliskiego budynku i uzdrowiłam się. Tymczasem Galmar rozbroił ostatniego z Cesarskich, którzy omal nie zabili Ulfrika i mnie.
- Poddaję się! - zawołał legionista z przerażeniem, unosząc dłonie w błagalnym geście.
Galmar jednak nie okazał mu litości. Zabił go swoim toporem. Wtedy zaczęli do nas strzelać łucznicy. Cofnęli się w głąb miasta, nie przerywając ostrzału. Podążyliśmy za nimi. Jedna ze strzał ugodziła mnie w ramię. Wyrwałam ją z rany i uzdrowiłam się. Naszych było coraz mniej, a Cesarskich coraz więcej. Stało się jasne, że przegrywamy tę bitwę. Oświetliłam swych wrogów magicznym światłem i cięłam ich resztkami sił. Po chwili wokół Ulfrika i mnie nie było już nikogo. Galmar przeniósł się wraz z resztą Gromowładnych w głąb miasta, odpychając od nas łuczników. Nagle otoczyli nas Cesarscy. W najbliżej okolicy byliśmy tylko ja, Ulfrik i kilkunastu wrogich nam legionistów. Na chwile odseparowali nas od siebie. Czułam, że opadam z sił. Ledwie dawałam radę odpierać kolejne ciosy. W pewnym momencie spostrzegłam, że Ulfrik upada na ziemię pod ciosami cesarskich mieczy. Serce zamarło mi w piersi. Poczułam jak ogarnia mnie fala gorąca. Nie mogłam go stracić, tak jak straciłam Martina. Musiałam go ocalić.
- Ulfrik! - wykrzyknęłam rozpaczliwie, starając się do niego przedrzeć.
Lęk dodał mi sił. Zabiłam otaczających mnie Cesarskich, a po chwili stałam już przy Ulfriku, odpierając ciosy jego wrogów. Zabiłam wszystkich. Wokół zrobiło się cicho. Przykucnęłam przy Ulfriku.
- Wstań, proszę - powiedziałam, próbując go podnieść.
Ulfrik wsparł się na moim ramieniu i pozwolił poprowadzić się w stronę budynków handlowych. Był półprzytomny. Ja też byłam bliska omdlenia. Od wielu godzin walczyliśmy bez wytchnienia, teraz musieliśmy odpocząć. Oparliśmy się o drzwi jednego z budynków. Przed nami przemknęli się kolejni legioniści. Na szczęście z powodu ciemności nocy, nie dostrzegli nas. Ulfrik osunął się na ziemię. Stracił przytomność. Zdjęłam mu z głowy Wyszczerbioną Koronę i rzuciłam to obrzydlistwo na ulicę. Sprawdziłam, czy mój ukochany żyje. Dzięki bogom żył, ale był w ciężkim stanie. Drzwi zaryglowano, lecz zdołałam otworzyć je przy pomocy magii. Wciągnęłam Ulfrika do środka i zamknęłam drzwi za nami. W środku nie było nikogo. Najwyraźniej mieszkańcy skryli się w piwnicy. Ulfrik leżał na podłodze z drewnianych desek nieprzytomny, a wokół jego ciała zaczęła się zbierać kałuża krwi. Położyłam się obok niego. Dotknęłam jego skroni i rzuciłam zaklęcie uzdrowienia. Nie zadziałało. Byłam taka zmęczona. Leżałam przy Ulfriku, twarz przy twarzy. Próbowałam go uzdrowić i zorientowałam się, że przestał oddychać. Ogarnęła mnie rozpacz.
- Nie umieraj, proszę. Żyj dla mnie, Ulfriku - szepnęłam, a łzy płynęły mi po policzkach. -Najdroższy Akatoshu, nie odbieraj mi go, błagam! Najświętsza Maro, pozwól mi go uzdrowić.
Wreszcie zrobiłam to, czego tak bardzo pragnęłam. Pocałowałam Ulfrika. Całowałam jego usta, jednocześnie z całego serca pragnąc go ocalić. Zaklęcie uzdrowienia wreszcie zaczęło działać. Nic nie nadaje temu zaklęciu większej mocy niż miłość. Przez chwilę czułam całe jego ciało, jakby było moim własnym. Miał dziewięć ran i rozległy krwotok wewnętrzny. Czułam to. Zaczął oddychać, a ja przestałam go całować.
- Niechaj mój oddech, będzie także twoim - szepnęłam, delikatnie odgarniając mu włosy z czoła. - Nie pozwolę ci umrzeć. Jeśli będzie trzeba oddam za ciebie życie, ukochany.
 Ściągnęłam jego futrzany płaszcz i zdjęłam mu zbroję. Następnie rozpięłam jego koszulę. Dotknęłam obficie krwawiącej rany na jego piersi i rzuciłam uzdrawiający czar. Rana szybko zaczęła się zasklepiać, aż wreszcie znikł po niej wszelki ślad. Właśnie wtedy Ulfrik otworzył oczy.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał, chwytając mnie za rękę.
- Chyba w jakimś sklepie - odpowiedziałam. - Nikt nie widział, jak tu wchodzimy, więc powinniśmy być bezpieczni.
- Muszę znaleźć Galmara - powiedział Ulfrik, lekko się podnosząc.
Nie chciałam pozwolić mu wstać. Przycisnęłam go do podłogi, mówiąc:
- Nie wstawaj, panie. Jesteś ciężko ranny. Uzdrowię cię, ale potrzebuję czasu.
- Zostaw mnie, Astarte. Nie mamy czasu - Ulfrik odepchnął mnie lekko i usiadł.
Oparł się plecami o ścianę. Mimo iż po jego czole spływały krople potu, oddychał spokojnie. Jego głos tym bardziej nie zdradzał faktu, że właśnie się wykrwawia. Wspaniale nad sobą panował.
- Panie, muszę cię uzdrowić - powiedziałam. - W przeciwnym razie grozi ci śmierć.
- Musisz walczyć z Cesarskimi - powiedział Ulfrik nad wyraz stanowczym i spokojnym głosem. - Wszyscy musimy walczyć.
- Nie mamy już sił...
- Ja muszę wygrać tę bitwę - powiedział z determinacją w głosie. - Rozkazuję ci wedrzeć się do Zamku Dour i zabić generała Tulliusa.
- Ależ panie, nie mogę cię zostawić.
- To rozkaz!
Wstałam i z ciężkim sercem skierowałam się ku drzwiom. Musiałam słuchać jego rozkazów przez wzgląd na mój honor. Przecież ślubowałam mu wierność. No właśnie, wierność... Otworzyłam już drzwi, lecz zamknęłam je z powrotem.
- Nie zostawię cię - oświadczyłam stanowczo, na powrót podchodząc do Ulfrika.
- Wydałem ci rozkaz - zaprotestował.
- Panie, nie mogę...
- Wydałem ci rozkaz. Masz walczyć z Cesarskimi.
- Tak panie, ale...
- Ślubowałaś mi wierność. Musisz dla mnie walczyć. Musimy wygrać tę bitwę - nie dawał mi dojść do słowa.
- Ulfriku, posłuchaj mnie! - wykrzyknęłam.
Fakt, że odezwałam się do niego po imieniu, sprawił, że nareszcie się zamknął.
- Ślubowałam ci wierność, a nie posłuszeństwo - oświadczyłam, patrząc mu w oczy. - Będąc ci wierną, powinnam ratować ci życie, nawet za cenę nieposłuszeństwa i łamania twoich rozkazów. Nie pozwolę ci się wykrwawić. Wypełnię twój rozkaz, ale dopiero po uratowaniu ci życia. Jeśli chcesz zyskać na czasie, to przestań mnie powstrzymywać. Nie ważne, co powiesz i czym mi zagrozisz, nie zostawię cię teraz. Czy wyraziłam się jasno?
- Owszem - odpowiedział Ulfrik, unosząc brew.
Dotknęłam kolejnej rany na jego ciele i zasklepiłam ją. Szybko zajęłam się jego kolejnymi obrażeniami. Na koniec wyciągnęłam strzały z jego ramienia i uda. Musiało go to zaboleć, ale nie okazał mi tego. Zasklepiłam ostatnie rany i usiadłam obok niego. Sama również się uzdrowiłam. Musiałam odpocząć.
- Jak się czujesz? - zapytałam.
- Teraz już dobrze - odpowiedział. - Gdyby nie ty, byłbym już martwy. Uratowałaś mi życie. Dziękuję.
- Nie pozwolę cię zabić - szepnęłam. - Będę cię strzec.
Spojrzeliśmy na siebie. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
- Muszę wygrać tę bitwę, Astarte - powiedział Ulfrik. - Nie mogę dłużej zwlekać.
- Straciłeś wiele krwi, nie możesz teraz walczyć. Musisz odpocząć - przemówiłam łagodnie.
- Trzeba zmusić generała Tulliusa do kapitulacji, to nasza ostatnia szansa. W przeciwieństwie do swoich legionistów, Tullius jest tchórzem. Podda się, gdy tylko przyłożysz mu miecz do gardła, ale musisz się pośpieszyć.
- Nie mogę cię zostawić...
- Astarte - Ulfrik chwycił mnie za rękę. - Zrób to dla mnie, proszę cię.
Mogłam sprzeciwiać się jego rozkazom, ale nie jego prośbom. Spojrzenie jego szmaragdowych oczu pełnych determinacji sprawiało, że mimo zmęczenia, musiałam ulec jego prośbie.
- Dobrze, zapewnię ci zwycięstwo - powiedziałam i podniosłam się z podłogi.
Podałam mu jego własny miecz.
- Zostań tu i nie daj się zabić - poprosiłam go.
- Powodzenia - odpowiedział.
- Wrócę po ciebie - to mówiąc wyszłam na zewnątrz.
 Szybko odnalazłam Galmara i garstkę naszych broniących się przed chordą legionistów. Jeden z nich rzucił się na mnie.
- Zun! - wykrzyknęłam.
Mój Krzyk wytrącił memu przeciwnikowi broń z ręki. W następnej chwili przebiłam go mieczem. Mimo zmęczenia, rzuciłam się do w wir nierównej walki.

18 dzień, Zmierzch Słońca:
"Muszę zmusić generała Tulliusa do kapitulacji, w przeciwnym wypadku przegramy tę bitwę" - powtarzałam sobie raz po raz, zabijając kolejnych Cesarskich. Wszystko dla Ulfrika. Okropnie się o niego bałam. Musiałam wejść do Zamku Dour. Wspięłam się schodami do góry. Na mojej drodze znajdowała się metalowa krata.
- Jak otworzyć tę bramę?! - wykrzyknęłam zdenerwowana. - Cholera, jak otworzyć tę durną kratę?!
Zabiłam kolejnego legionistę i odstąpiłam od kraty. Znalazłam jakieś drzwi. Zaryglowane. Na szczęście zamek szybko uległ mojej magii. Kiedy weszłam, jakiś człowiek uderzył mnie wałkiem. Nie zbyt mocno. Już chciałam rąbnąć go mieczem, gdy zorientowałam się, że to tylko cywil, a mówiąc dokładniej zwykły przerażony mieszkaniec domu, do którego się wdarłam. W ostatniej chwili wstrzymałam ostrze swego miecza.
- Nie powinno cię tu być. Mówię po raz ostatni, wynoś się stąd! - krzyknął mężczyzna.
- Intruz! - zawołał przerażona kobieta, skrywająca się za jego plecami.
To bynajmniej nie był Zamek Dour. Wyszłam na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi. Cywile muszą być bezpieczni. Nie mogłam sie dostać na właściwe miejsce przez tę durną bramę. Zaklęcia na nią nie działały. Miała jakieś zabezpieczenie. Spostrzegłam Galmara odpierającego obok mnie atak cesarskich mieczników.
- Galmar, jak otworzyć tę durną bramę?! - wykrzyknęłam.
- Idź na około! - zawołał w odpowiedzi.
Wspięłam się na kolejne schody, by obejść bramę dookoła. Na mojej drodze znajdowały się tłumy legionistów. Cały czas walczyłam. Byłam sama przeciw kilkudziesięciu wrogom. Większość Gromowładnych nie żyła. Sytuacja była beznadziejna. Galmar walczył u dołu schodów. Nie miałam już sił unosić miecza. Galmar wyglądał na tak samo wyczerpanego, jak ja. W pewnym momencie topór wypadł mu z dłoni. Zginąłby pewnie, gdyby nagle ostrzem swego miecza nie osłonił go Ulfrik, który najwyraźniej właśnie przed chwilą opuścił swoją kryjówkę. Nie miał na sobie zbroi, lecz wciąż nosił swój szary płaszcz. Zabił kilku legionistów i wdarł się na schody. Po chwili był już przy mnie. Galmar podążał za nami. Wspinaliśmy sie coraz wyżej, zabijając Cesarskich. W pewnym momencie straciłam równowagę. Spadłabym ze schodów, gdyby Ulfrik nie chwycił mnie za rękę.
- Czas na Krzyk - zawołał, gdy oparliśmy się o siebie plecami.
- Nieugięta Siła? - dopytałam się.
- Tak jest. Teraz!
- Fus Ro Dah! - wykrzyknęliśmy obydwoje.
Krzyk Ulfrika powalił wszystkich przeciwników nad nami, a mój zwalił ze schodów legionistów nacierających na nas od dołu. Galmar w tym czasie stał obok nas, w bezpiecznym miejscu.
- Za mną! - Ulfrik pociągną mnie za rękę.
Zanim legioniści zdążyli wstać byliśmy już na murach. Jest! Ujrzałam zasieki. Ucieszyłam się na ich widok ogromnie, domyślając się, że jesteśmy blisko wejścia do Zamku Dour. Zajęłam się rozwalaniem zasieków, a Ulfrik pobiegł po zostającego w tyle Galmara.
- Astarte, pomóż mu! - zawołał Ulfrik, gdy weszliśmy na zamkowy dziedziniec.
Galmar wspierał się na jego ramieniu. Usiadł pod zamkowym murem, a ja dotknęłam jego skroni, rzucając zaklęcie uzdrowienia. Nie miałam czasu, ani siły, by uzdrowić go całkowicie, ale moje zaklęcie skutecznie zatamowało krwawienie z jego ran. Wreszcie Ulfrik i ja weszliśmy do wnętrza zamku. Galmar poszedł za nami.
- Zamknij drzwi - zwrócił się do swego przyjaciela Ulfrik, gdy tylko weszliśmy do kwatery generała Tulliusa.
- Już zrobione - odpowiedział Galmar ryglując drzwi.
Na przeciwko naszej trójki stanęła rudowłosa legat Rikke.
- Ulfriku, przestań! - zawołała z gniewem.
- Co mam przestać? Odbijać Skyrim z rąk tych, którzy zostawili kraj na pastwę losu?! - zawołał Ulfrik z wściekłością i rozpaczą, śmiałym krokiem podchodząc w jej stronę.
- Mylisz się! - wykrzyknęła Rikke. - Potrzebujemy Cesarstwa! Bez niego Skyrim nieuchronnie trafi pod okupację Dominium!
- Byłaś wtedy z nami - wtrącił się Galmar. - Widziałaś to na własne oczy. Musisz pamiętać podpisanie traktatu, który zniszczył Cesarstwo.
- Jesteś przeklęty! - Rikke spojrzała na Galmara z żarliwą nienawiścią.
- Zejdź mi z drogi, kobieto! Przyszliśmy po generała - wykrzyknął Galmar z wściekłością, groźnie wymachując swoim toporem
- On się poddał, ale ja nie umiem - odparła rudowłosa kobieta, prostując sie dumnie.
Dopiero teraz spostrzegłam, że Tullius siedzi na ławie pod ścianą i nieprzytomnie spogląda w podłogę. Wyglądał na totalnie załamanego. Widocznie w najgorszych snach nie spodziewał się, że Gromowładni dotrą tak daleko.
- Rikke, idź. Możesz odejść - powiedział Ulfrik łagodnie.
- Mogę też zostać i walczyć o to, w co wierzę - odparła odważnie kobieta.
- Zgiń za to, jeśli musisz - Ulfrik utkwił wzrok w podłodze.
- Tego chciałeś? - Rikke spojrzała na niego z żalem i gniewem. - By tarczownicy zabijali się nawzajem? By niszczono rodziny? Czy takiego Skyrim pragniesz?
- Dość do jasnej cholery! Zejdź mi z drogi! - zawołał Galmar postępując kilka kroków naprzód.
- Nie chcę żyć w takim Skyrim - Rikke wyciągnęła miecz z pochwy.
- Rikke, nie musisz tego robić - powiedział Ulfrik głosem, w którym pobrzmiewała prośba, ponownie podnosząc na nią swój wzrok.
Widziałam, jak na nią patrzy, i zrozumiałam, że w jakiś sposób mu na niej zależy. Zabił wielu ludzi bez wahania i żalu, ale tej jednej kobiety nie chciał zabić. Zaczynałam rozumieć, że w przeszłości coś ich łączyło. Ciężko było odgadnąć, co właściwie, a jeszcze ciężej było mi zrozumieć, co ich poróżniło tak bardzo, że teraz obydwoje przemawiali do siebie z tak wielkim żalem. Pewne było tylko to, że Ulfrik nie chciał śmierci Rikke. Swoim spojrzeniem błagał ją, by zaniechała ataku na nas, by stąd odeszła cała i zdrowa. Ja również tego pragnęłam. Rikke była tak odważana i honorowa, że wzbudziła mój podziw. Szkoda byłoby zabić kogoś tak szlachetnego. Tacy śmiertelnicy, jak Rikke, powinni żyć, jak najdłużej, by swą szlachetnością uzdrawiać nasz świat. Niestety Rikke, pewnie właśnie przez wzgląd na swój honor, postanowiła umrzeć.  
- Nie zostawiasz mi wyboru - powiedziała, patrząc na Ulfrika ze smutkiem, poczym westchnęła i zawołała - Talosie, miej nas w opiece.
W tym momencie Galmar zaatakował ją. Zablokowała mieczem uderzenie jego topora. Wtedy Tullius wstał z ławy i dobył miecza, poczym ranił Galmara w bok. Ulfrik osłonił swego przyjaciela od ciosu Rikke, a ja starłam się w pojedynku z Tulliusem.
- Zaraz będziesz gryźć glebę - zawołał Galmar atakując Rikke.
Z łatwością zbiłam cios Tulliusa i cięłam go w brzuch. Generał wypuścił broń z ręki i zgiął się w pół, poczym osunął się na kolana. Jego ciało nie stanęło w ogniu, tylko dlatego, że mojej broni wyczerpały się już magiczne ładunki. Rikke tymczasem poważnie zraniła Ulfrika i sprawnie odpierała ataki Galmara. Musiałam ratować mojego ukochanego. Pozostawiłam Tulliusa i podbiegłam do Ulfrika. Uzdrowiłam go jednym dotknięciem swojej dłoni.
Rikke w tym czasie zdołała rozbroić Galmara. Przymierzała się do zdania mu ostatecznego ciosu, gdy Ulfrik wbił jej swój miecz w plecy, przebijając ją na wylot. Wyciągnął ostrze swej broni z jej ciała, poczym chwycił ją w ramiona, zanim upadła. Usiadł na podłodze, wciąż trzymając ją w ramionach. Patrzyła na niego, lecz w jej spojrzeniu nie było nienawiści. Był tylko przejmujący żal i smutek. Chwyciła go swoją zakrwawioną dłonią za koszulę na piersi. Chyba chciała mu coś powiedzieć, lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu. On natomiast nie odezwał się do niej ani słowem, tylko patrzył na nią i mocno obejmował ją swoimi ramionami. Jego twarz była jak z kamienia. Nie zdradzał żadnych emocji. W końcu dłoń Rikke opadła bezwiednie, a jej oczy stały się szkliste. Jedna, duża łza spłynęła po jej lewym policzku. Gdy ustały wszelkie oznaki jej życia, Ulfrik dłonią przymknął jej powieki i delikatnie położył ją na podłodze. Podniósł sie gwałtownie i podszedł do zwijającego się z bólu Tulliusa.    
- To twój koniec! - zawołał. - Jakieś ostatnie słowa zanim wyślę cię do Otchłani? - zapytał głosem pełnym lodowatego sadyzmu.
- Zdajesz sobie sprawę, że dokładnie tego chcieli? - Tullius uniósł głowę, patrząc na niego.
- Kto niby tego chciał? - zapytał głośno Galmar.
- Thalmor - odpowiedział Tullius. - Wzburzając problemy tutaj, zmusili nas do przegrupowania cennych sił i oddelegowania dobrych żołnierzy do stłumienia rebelii.
- To coś więcej niż rebelia, nie uważasz? - zapytał Ulfrik z sadystycznym uśmiechem na ustach.
- Ha! - Tullius zaśmiał się chyba z własnej krótkowzroczności. - Nie. To nie my jesteśmy źli.
- Może i nie - przyznał Ulfrik. - Ale na pewno nie jesteście tymi dobrymi.
- Być może masz rację. Kim w takim razie jesteś?
- To twoje słowa.
- Racja jest po naszej stronie - wtrącił się Galmar.
- A jeśli się poddam? - spytał Tullius z nadzieją.
- Cesarstwo, które ja pamiętam, nigdy się nie poddawało! - zawołał Ulfrik, prostując się dumnie.
Jakie Cesarstwo pamiętał Ulfrik? Cesarstwo sprzed trzydziestu lat, które nie poddawało się Thalmorowi. Ja pamiętałam prawdziwe Cesarstwo, którego niedane było mu zobaczyć. Cesarstwo sprzed dwustu lat, które niepodzielnie władało całą Tamriel i potrafiło rzucić wyzwanie samej Otchłani. Jeśli bogowie pozwolą, wskrzeszę to prawdziwe Cesarstwo. Lecz najpierw będę musiała zmieść z powierzchni Tamriel tę jego podłą imitację. Albo znów będzie istnieć Cesarstwo, które się nigdy nie poddaje, albo nie będzie istnieć żadne.
- To Cesarstwo umarło, a ty umrzesz razem z nim - powiedział Galmar z gniewem.
- Niech tak będzie - odparł Tullius z rezygnacją.
- Zabij go - Galmar zwrócił się do Ulfrika. - Miejmy to już za sobą.
- Spokojnie, Galmarze. Gdzie twoje wyczucie dramatyzmu chwili? - spytał Ulfrik z nieskrywaną radością w głosie.
- Na bogów! Jeżeli tak ma wyglądać dobre zakończenie historii, która tak ci chodzi po głowie, to może Smocze Dziecię powinno to zrobić? - zaproponował Galmar.
- Słuszna uwaga - przyznał Ulfrik, poczym zwrócił się do mnie. - To jak Smocze Dziecię? Co powiesz? Przyjmiesz ten zaszczyt?
- Z chęcią pozbawię go życia - odpowiedziałam.
- Smocze Dziecię, moja droga Astarte - Ulfrik podał mi swoją broń. - Weź mój miecz. Ta chwila zostanie uwieczniona w pieśni. Niech to będzie czyste cięcie. 
- Kolejny elfi oręż? - spytałam przyglądając się złotej klindze.
- To Elfi Miecz Pijawki - odpowiedział mężczyzna.
Podeszłam do Tulliusa z nowym mieczem w dłoni i oświadczyłam:
- Zabawne. Parę miesięcy temu rozkazałeś mnie ściąć, choć nie miałeś ku temu, żadnych powodów, a teraz ja zabiję ciebie i wiesz co? Mam ku temu powody. To się nazywa ironia losu, prawda?
- Nie gadaj tyle - wycedził Tullius.
Klingą miecza uniosłam mu do góry podbródek, tak by spojrzał mi w oczy. Postanowiłam, że zabiję go relatywnie bezboleśnie. Ustawiłam zakończenie miecza u dołu jego gardła, tuż nad pierwszymi górnymi żebrami. Skierowałam ostrze pod takim kątem, by z łatwością weszło w serce.
- Ostatnie słowo?
- Niech żyje Cesarstwo! - zawołał Tullius.
- Niechaj Wielki Akatosch ma cię w swej opiece - odpowiedziałam.
Szybko wykonałam pchnięcie. Mój miecz wbił się w jego gardło i przebił mu serce. W ciągu dwóch sekund był już praktycznie martwy.
- Załatwione - powiedział Galmar, gdy wycierałam skrwawiony miecz o płaszcz Tullisa.
- Dobrze. Chyba wypadałoby wygłosić przemówienie - odezwał się Ulfrik.
- Zbiorę ludzi na dziedzińcu - odparł Galmar.
- A Elisif? - spytał jarl Wichrowego Tronu.
- Nie przejmuj się nią. Już wkrótce znajdzie się w rękach mych najlepszych ludzi - po tych słowach Galmar wyszedł z Zamku Dour.
Uklękłam przed Ulfrikiem i wyciągnęłam ku niemu dłonie, na których trzymałam jego miecz. Ulfrik delikatnie dotknął mojej twarzy, lekko unosząc mój podbródek i spoglądając mi w oczy z wdzięcznością, oświadczył:
- Ostrze Gromu, przyjmij mój miecz w dowód uznania.
- Dziękuję - odpowiedziałam, podnosząc się z kolan.
- No dobrze. Ludzie oczekują przemówienia. Takie jest prawo Nordów. Chciałbym cię wyróżnić, Smocze Dziecię, najbardziej oddana z Gromowładnych. - Ulfrik położył dłoń na moim ramieniu.
- Oczywiście, panie - uśmiechnęłam się.
- Bardzo dobrze. Chodź! Lud nas oczekuje - Ulfrik otoczył mnie swym ramieniem i wyprowadził z Zamku Dour.
Po chwili staliśmy już na głównej ulicy Samotni. Przed nami znajdowali się wszyscy Gromowładni, którzy zdołali przeżyć, a także jarl Elisif trzymana przez kilku naszych żołnierzy, zaciskających w dłoniach miecze.
- A oto Ulfrik Gromowładny, bohater ludu, wyzwoliciel i Najwyższy Król Skyrim! - zawołał Galmar wskazując Ulfrika ruchem ramienia.
Gromowładni wiwatowali. Ulfrik po chwili uciszył ich unosząc w górę dłoń.
- Zaiste, nazywam się Ulfrik Gromowładny, a u mego boku stoi Astarte z Cyrodiil, kobieta zwana Ostrzem Gromu, którą świat zna jako Smocze Dziecię - oświadczył niezwykle donośnym i dostojnym głosem, podając mi dłoń. - Zaiste, wielu nazywa nas bohaterami. Ale to wy wszyscy jesteście prawdziwymi bohaterami. - W tym miejscu uniósł dłonie w górę wskazując na zebrane tłumy.
Rozległy się głośne wiwaty. Trwały dopóty, dopóki Ulfrik znów nie uniósł dłoni.
- To dzięki wam pokonaliśmy tonące Cesarstwo, zagrażające życiu naszych ziemian i chcące pociągnąć nas ze sobą na dno - mówił dalej. - To wam udało się odeprzeć Thalmor i jego marionetki, które chciały nas zmusić, byśmy wyparli się naszych bogów i dziedzictwa. To nasze dzieło i nasza ofiara - przelana krew własnych braci, którzy nie rozumieli naszej sprawy, którzy nie chcieli zapłacić ceny naszej wolności! Co więcej, to wam zawdzięczamy wolność Skyrim i prawo do walki we własnej obronie, byśmy mogli powrócić do naszych chwalebnych tradycji i decydować o własnej przyszłości! - Tu Ulfrik zrobił pauzę, którą natychmiast wypełniły odgłosy wiwatów. Następne jego słowa, sprawiły, że zapadła głucha cisza. - Z tych właśnie powodów nie mogę przyjąć opończy Najwyższego Króla! Nie przyjmę jej, dopóki moot nie ogłosi, że powinna zdobić me ramiona.
Byłam zaskoczona. Inni chyba też. Ciszę przerwało pytanie, jednej z Gromowładnych:
- A co z jarl Elisif?
- Tak, co z lady Elisif? - Ulfrik, spojrzał na żonę Torygga i podszedł w jej stronę.
Władczyni Samotni spoglądała na niego z nieskrywaną nienawiścią. Zaczęłam się o nią bać. Żeby tylko Ulfrik nie zrobił krzywdy tej bezbronnej, biednej kobiecie. Niech ją wygna, jak innych jarlów, byleby tylko jej nie zabijał. Ulfrik natomiast demonstracyjnie odwrócił się od Elisif plecami i zakładając rękę na rękę, przemówił:
 - Czy zapomni o żywionej do mnie nienawiści i niespełnionej miłości do cesarza i jego pieniędzy, aby położyć kres cierpieniu naszego ludu? Czy przyjmie do wiadomości to, że my Nordowie jesteśmy przyszłością Skyrim? Czy przysięgnie mi lenniczą wierność, aby wszyscy wiedzieli, że żyjemy w pokoju i że nastał nowy dzień?
Z napięciem spojrzałam na Elisif.
Władczyni Samotni zacisnęła pięści i najwyraźniej na przekór samej sobie zawołała:
- Tak!
Ulfrik odwrócił się i znów spojrzał na nią, poczym zwrócił się do zebranego tłumu:
- Zatem ustalone. Jarl dalej będzie władał Samotnią, a ja pozostawię garnizon, który odeprze cesarskie grupy od odbicia miasta. Potem, w swoim czasie, zbierze się moot, by raz na zawsze rozstrzygnąć, komu należy się tron Najwyższego Króla. Jest wiele do zrobienia. Będę potrzebował każdego mężczyzny i każdej kobiety, by odbudować Skyrim! Nadchodzi ciemność. Wkrótce będziemy musieli stawić jej czoła na tej ziemi lub na obcej.
Odetchnęłam z ulgą, słysząc, że Ulfrik nie ma zamiaru uczynić Elisif żadnej krzywdy. On natomiast wyszedł na środek i zakończył swoje przemówienie zdaniem:
- Dominium Aldmerskie pokonało Cesarstwo, lecz nie zwyciężyło Skyrim!
Rozległy się głośne wiwaty. Później żołnierze rozeszli się do swoich zajęć, a jarl Elisif została na powrót odprowadzona do Błękitnego Pałacu. Ulfrik podszedł do mnie i Galmara i gdy zostaliśmy sami, zapytał:
- Jak mi poszło?
- Wspaniale! - zawołałam pełna zachwytu.
- Hę... Nie tak źle - Galmar z jakiegoś powodu uznał, że nie należy go specjalnie chwalić. - Ładnie żeś się zdystansował od tronu.
- Dziękuję! Tak też myślałem - Ulfrik uśmiechnął się.
- Ale dobrze wiesz, że prędzej, czy później, na nim zasiądziesz? - Galmar spojrzał na niego porozumiewawczo.
- Ależ wiem - Ulfrik odpowiedział mu podobnym spojrzeniem.
Wszystko stało się dla mnie jasne. Zdystansowanie się od tronu było zwykłą intrygą, w wyniku której lud Skyrim chętniej miał przystać na to, by to właśnie Ulfrik na nim zasiadł. To była zwykła, oszukańcza propaganda, lecz odegrana tak pięknie, że sama uwierzyłam w szczerość Ulfrika. Na bogów! Jeśli on potrafi tak kłamać, to czy mogę mieć jakąkolwiek pewność, że wcześniej był przede mną szczery? W mojej głowie pojawiła się niepokojąca myśl - przecież tak naprawdę ja go wcale nie znam.     
- Cesarscy nie dadzą nam spokoju - oświadczył Galmar. - Mają jeszcze kilka obozów na wzgórzach. Będą nas nękać ze wszystkich sił i przy każdej okazji.
- Nie boję się niedobitków Legionu. Z czasem wszyscy się poddadzą i wrócą do domu - odpowiedział Ulfrik poważnym tonem. - Obawiam się tego, że Thalmor ujrzy nasze tutejsze zwycięstwo i zwróci się w stronę naszych brzegów. Musimy być na nich przygotowani.
- Tak - przyznał Galmar.
- Rzecz jasna, nie zrobilibyśmy tego bez ciebie - Ulfrik zwrócił się do mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu. - Niech bogowie cię chronią.
- Niech bogowie mają cię w opiece - zawtórował mu Galmar.
- Was również - odpowiedziałam.
- Chodź Galmarze, mamy dużo do zrobienia - Ulfrik otoczył swego przyjaciela ramieniem.
- Każdy żyje za to, za co jest gotów umrzeć - powiedział Galmar, wraz z Ulfrikiem odchodząc w stronę Błękitnego Pałacu.
Ja natomiast wsiadłam na konia i odjechałam. O niczym nie marzyłam teraz bardziej, jak o powrocie do domu. Było mi smutno z powodu śmierci licznych Gromowładnych, a zwłaszcza z powodu śmierci Rikke. Późnym wieczorem przybyłam do Wichrowego Tronu. Udałam się do mojego domu, gdzie po długiej relaksującej kąpieli, poszłam spać. Spałam bardzo długo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz