1 dzień, Zmierzch Słońca:
Było ciemno i
cicho. Klękałam na zimnej kamiennej posadzce klasztoru. Mistrz Arngeir siedział
na przeciwko mnie, pogrążony w medytacji. Niecierpliwiłam się. W końcu podniósł
na mnie swój wzrok i przemówił:
- Paarthurnax
zechciał się z tobą rozmówić! Smocza Krew tętni w twych żyłach jasnym ogniem!
Czy odpowiedział ci na twe pytania? Czy nauczył cię Krzyku Smokogrzmotu?
- Nie, ale powiedział
mi, jak moge tego dokonać - odpowiedziałam.
- Niech tak będzie
- odrzekł Siwobrody spokojnym głosem. - Skoro uważa, że będziesz w stanie się
tego nauczyć, spełnimy jego prośbę.
- Potrzebuję Prastarego
Zwoju, z którego korzystali starożytni. Wiesz może, gdzie go znajdę? -
zapytałam.
- Nigdy nie
darzyliśmy Zwojów zbyt wielką uwagą. Sami bogowie lękają się mieszać w takie
sprawy. Gdzie go znaleźć? Bluźnierstwo zawsze było domeną magów z Zimowej
Twierdzy. Być może zdołają ci coś powiedzieć o Prastarym Zwoju, którego
szukasz?
Oskarżenie o
bluźnierstwo magów, a przede wszystkim pogarda obecna w głosie Arngeira,
podczas wypowiadania tychże słów, rozpaliły we mnie gniew.
- Tak się składa,
że od niedawna jestem arcymagiem Akademii Zimowej Twierdzy - odparłam, dumnie
unosząc głowę.
Mistrz Arngeir
spojrzał mi w oczy. Z łatwością wytrzymałam jego spojrzenie. Podejrzewam
zresztą, że nie ma na tym świecie istoty, której spojrzenia nie zdołałabym
wytrzymać.
- Niech niebiosa
cię strzegą! - odpowiedział wreszcie Arngeir i spuścił wzrok w ziemię.
Podniosłam się z
kolan. Czekała mnie długa wędrówka.
Po południu
przybyłam do Akademii Zimowej Twierdzy. Przekroczyłam magiczną barierę, która
ją otaczała i siłą umysłu otworzyłam główną bramę. Natychmiast powitała mnie
stojąca na dziedzińcu Nirya:
- Witaj, arcymagu.
Ogromnie raduje mnie twój powrót.
- Witaj, Niryo -
odrzekłam. - Czy od mojego wyjazdu wydarzyło się coś istotnego?
- Nie. Nie ma
żadnych nowych adeptów, bo wszyscy wolą nas teraz omijać szerokim łukiem -
stwierdziła Altmerka, poczym dodała z nienawiścią - Właśnie przez takich jak
Ancano ludzie mają uprzedzenia do Zimowej Twierdzy. Gdyby nie ty już było by po
nas.
Uśmiechnęłam się,
słysząc w brzmieniu jej głosu dowód na to, że pięknie łączy nas wspólna
nienawiść. Podejrzewam, że nienawiść do Thalmoru w przepiękny sposób łączy mnie
z wieloma śmiertelnikami. Właśnie w tym momencie podeszli w moją stronę Drevis
Neloren oraz Phinis Gestor. Pierwszy pokłonił mi się nisko i odrzekł:
- Przetrwaliśmy
trudne czasy, staliśmy się lepszymi czarodziejami. Tobie to zawdzięczamy,
arcymagu. Dziękujemy.
Drugi natomiast
zaczął lamentować:
- Oko Magnusa
tutaj, lecz zaginione?! Przeszło nam koło nosa.
- Najważniejsze,
że nie dostało się w ręce Thalmoru - oświadczyłam.
- Paskudna sprawa
z tym Ancano - Drevis Neloren pokręcił głową. - Szkoda, że nie mogłem pomóc,
ale... miałem inne zajęcie.
- Chcę tylko
powiedzieć, że to prawdziwa przyjemność być częścią Akademii pod twoim
przewodnictwem - wtrąciła się Nirya, przymilnie się do mnie uśmiechając.
Minęłam ją bez
zbędnych ceregieli i od razu skierowałam swe kroki do Arcaneum. Trójka magów
podążyła za mną. Mówili coś jeszcze o tym, jak dobrym jestem arcymagiem, ale nie
słuchałam ich. Mdląco słodkie i nieszczere słowa nie są warte uwagi.
- Zastanawiam
się... - powiedział Drevis Neloren wspinając się tuż za mną po schodach. - Ten
incydent w Morthal to zwykłe nieporozumienie. Niezależnie od tego, co twierdzą
strażnicy.
Zatrzymałam się.
Ostatnie słowa przykuły moją uwagę. Odwróciłam twarz w kierunku maga, który
właśnie przed chwilą je wypowiedział.
- Jakie
nieporozumienie? - spytałam.
- To ty nic nie...
Nie ważne - odpowiedział szybko, czerwieniejąc się. - Nie ma o czym mówić.
- Drevis! Ja nie
chcę słyszeć o żadnych...
- Spokojnie,
naprawdę nic się nie stało - elf zaczerwienił się jeszcze bardziej, a głos mu
zadrżał.
- Niech ci będzie
- machnęłam ręką i wspięłam się na szczyt schodów. - Nie mam czasu zajmować się
głupstwami.
- Jeśli jest coś w
czym mogę pomóc, proszę daj mi znać - natychmiast zaoferowała się Nirya.
- Muszę pomówić z
Uragiem - odpowiedziałam.
- Mam nadzieję, że
będę mogła na ciebie liczyć, w razie czego - szepnęła Nirya podbiegając do
mnie.
- Mieszkańcy Skyrim
nie zdają sobie sprawy z tego, co tu się wydarzyło - odezwał się Drevis
Neloren, poczym zadał tak głupie pytanie, że znów przystanęłam - Widziałaś
Mirabell? Wiem, że nie żyje, ale pomyślałem... cóż pomyślałem, że i tak wpadnie
się przywitać.
- Bardzo śmieszne
- odpowiedziałam ironicznie, mierząc go karcącym spojrzeniem.
Biedna Mirabelle.
Ciężko było mi pogodzić się z jej śmiercią. Okropnie ciężko. Gdybym zabiła
Ancano w chwili, gdy poraz pierwszy tego zapragnęłam i miałam ku temu okazję,
Mirabelle żyłaby dzisiaj. Gdyby Savos Aren nie był głupcem, nie stałoby się w
Akademii nic złego, ale cóż... otaczają mnie głupcy!
Wkroczyłam do
Arcaneum pewnym krokiem. Trójka magów dreptała za moimi plecami. Minełam rzędy
ksiąg podchodząc prosto do biurka, za którym jak zwykle zasiadał stary ork Urag
gro-Shub.
- Witaj. Przybywam
do ciebie w pilnej sprawie - odezwałam się, opierając łokcie na drewnianym
blacie biurka.
- Nie szukam twego
uznania, ale możliwe, że straciłbym
wszystko, gdyby nie ty. Dziękuję - odpowiedział ork, a ja uświadomiłam sobie,
że od czasu zabicia Ancano nie zamieniłam z nim ani słowa.
- Szukam
Prastarego Zwoju - oświadczyłam prosto z mostu.
- I co zamierzasz
z nim zrobić? Rozumiesz, o co pytasz?! Czy jesteś tylko dziewczynką na
posyłki?! - wykrzyknął Urag gro-Shub ogromnie poirytowany.
- Jestem twoim
arcymagiem - wycedziłam przez zaciśnięte z gniewu zęby, gdyż nieznoszę, kiedy
ktoś nazywa mnie "dziewczynką" - Oczywiście, że wiem, o co pytam. Czy
Pradawny Zwój znajduje się na terenie Akademii?
- Myślisz, że
nawet gdybym miał go przy sobie, pozwoliłbym ci go oglądać? - zapytał w
wyraźnie retoryczny sposób. - Ukryłbym go w najbardziej bezpiecznym miejscu.
Nie zdołałby go tknąć nawet najlepszy złodziej świata.
- Co ze Smoczym
Dziecięciem? - spytałam.
- A co... Czekaj!
To ty? To ciebie wzywali Siwobrodzi?
- Oczywiście, że
to ja, ty idioto! - spojrzałam na Uraga z taką wściekłością, że stojąca obok
niego świeca zapłonęła niebezpiecznie wysokim płomieniem, a po twarzy orka
przemknął się grymas bólu. Niestety czasami z powodu odczuwanej wściekłości
zdarza się, że siła mojego umysłu lekko wymyka mi się spod kontroli. - Cała
Akademia o tym wie, za wyjątkiem jednego ignoranta, jak widać! Informacje o
Pradawnych Zwojach są mi potrzebne do walki ze smokami. Zrozumiałeś?
- Przyniosę
wszystko, co mamy na ich temat, choć nie jest tego dużo, więc nie rób sobie
wielkich nadziei. To w większości kłamstwa doprawione plotką i domysłem - ton
głosu Uraga stał się zdecydowanie milszy. Przez chwilę szperał w półkach z
książkami. W końcu podał mi dwie z nich - Do następnego razu! A, i postaraj się
niczego na nie nie wylać.
Zabrałam wręczone
mi książki i udałam się do swojej komnaty. Wykompałam się, poczym w samej
jedwabistej koszuli nocnej wyciągnęłam się na moim łóżku. Chwyciłam do ręki
pierwszą księgę podaną mi przez Uraga. Na jej okładce znajdował się tytuł:
Refleksje nad Prastarymi Zwojami
spisane przez Septimusa Signusa z Akademii Zimiwej
Twierdzy.
Otworzyłam ją i
zaczęłam czytać:
Wyobraź sobie, że żyjesz pod powierzchnią falujących płacht
najlepszych tkanin. Czujesz, jak łuskają twoje skrzela. Wdychasz, spijasz ich
osnowę oraz wątek. I choć naturalne włókna przepajają twą duszę, nędzny
plankton psuje materiał, aż zaczyna cuchnąć niemiłosiernie. To jeden sposób, w
jaki Zwoje do nas przeniknęły. Pytanie brzmi: czy jesteśmy morzem, oddychającą
istotą, czy może tkaniną? A może jesteśmy oddechem samym? Czy można przeniknąć
Zwoje niczym wiedzę, płynąc jak woda? Czy może jesteśmy jak grzęzawiska pełne
morskich śmieci?
Wystaw to sobie jeszcze raz, ale nieco inaczej. Ptak
muskający wiatr zostaje porwany przez nagły podmuch i ciśnięty w dół uderzeniem
kamienia. Kamień może jednak spaść z góry, jeżeli ptak jest na grzbiecie. Z
której strony w takim razie nadszedł podmuch wiatru? W którym wiał kierunku?
Czy bogowie stosowali zarówno podmuch, jak i kamień? A może ptak powołał ich do
istnienia za pomocą swych myśli? Przejrzenie Zwojów tak nagina umysł, że tego
typu relatywizm staje się absolutny.
Wyobraź sobie jeszcze raz, ale tym razem zejdź pod ziemię.
Jesteś maleńkim żołędziem posianym w dobrej wierze przez elfią dziewicę z lasów
twej przyjemności. Chcesz wyrosnąć, ale boisz się tego, czym możesz się stać.
Odpychasz więc od siebie wodę oraz glebę, osłaniasz się przed słońcem, nie
wychodzisz z dziury. Ale właśnie w tej aktywności przeobrażasz się w drzewo. Wbrew
swej woli. Jak do tego doszło? W tym przypadku żołądź jest swego rodzaju jajem,
z którego wykluwa się drzewo. Wiedza jest wodą i słońcem. Jesteśmy jak kurczęta
zamknięte w jajach słanych pod ziemią. Staramy się nie dopuszczać wiedzy
płynącej ze Zwojów, bo nie chcemy dojrzeć.
Jeszcze raz odwołam się do twej wyobraźni. Nim twój umysł
zamknie się ze strachu przed wiedzą. Jesteś jaskrawoniebieskim ogniem, który w przepastnej
pustce. Zaczynasz dostrzegać powoli swoich braci i siostry spalające się w
oddali oraz u twego boku. Morze punktów, konstelacja wspomnień. Każdy z nich
płonie, a potem migocze. W miejsce jednego pojawiają się dwa płomienie, ale nie
na wieki. Inaczej pustka wypełniałaby się cuchnącym światłem, które zassałoby
wszelką myśl. Każdy z naszych umysłów to pustka, a nauki Zwojów stanowią
punktowe światła. Bez nich moja świadomość byłaby wszechogarniającą próżnią. Ta
świadomość pustki jako próżni stanowi świadomość jej samej. Płomienie są jednak
niebezpieczne. Trzeba się nimi opiekować, podtrzymywać i wskazywać ich
braciom.
Cała ta treść na
samym początku tylko zachwyciła mnie swoją poetycznością, pod koniec zdała mi
się już tylko bełkotem. Nie rozumiałam absolutnie nic. Sięgnęłam więc po drugą
księgę, noszącą tytuł "Efekty Prastarych Zwojów" i zagłębiłam się w
lekturze:
Uczeni dobrze wiedzą, że czytanie Prastarych Zwojów za
każdym razem niesie ze sobą pewne ryzyko. Mechanizm tych efektów jest do tej
pory nieznany, zaś teorie o ukrytej wiedzy i karze boskiej były przedmiotem
luźnych spekulacji. Nie poświęcono im dotąd dokładniejszych badań. Ja,
Justinius Poluhnius, postanowiłem dokładnie udokumentować przypadłości
spowodowane przez Prastare Zwoje u czytelników, chociaż jednolita teoria o ich
manifestacjach wciąż pozostaje poza moim zasięgiem, jako temat do przyszłych
badań. Podzieliłem efekty na cztery grupy odkrywszy, że zakres doświadczeń
zależy głównie od umysłu czytelnika. Jeśli jest to niejasne, mam nadzieję, że odpowiednia
dystkomia rzuci na to nieco światła.
Grupa pierwsza: Naiwni.
Dla kogoś, kto nie
otrzymał odpowiedniego szkolenia w zakresie historii lub kultury Prastarych
Zwojów, sam Zwój jest właściwie bezwładny. Nie może z niego czytać przepowiedni
ani wiedzy. Zwój nie podzieli się swoją zawartością z ignorantem, ani nie
wpłynie na niego w szkodliwy sposób. Pod względem wizualnym Zwój wyda mu się
pokryty dziwnymi literami i symbolami. Ci, którzy znają się na astronomii,
często twierdzą, że rozpoznają konstelację we wzorach i połączeniach, ale takie
spekulacje są niemożliwe do zweryfikowania, jako że istota tych badań
wymagałaby niedouczonych osobników.
Grupa druga: Niestrzeżone umysły.
To właśnie ta grupa zdaje sobie sprawę z największego
niebezpieczeństwa płynącego z prób czytania Zwojów. To ci, którzy rozumieją
naturę Prastarych Zwojów i posiadają wystarczającą wiedzę, by przeczytać to, co
jest tam napisane. Nie mają jednak jeszcze wystarczająco dużo dyscypliny, aby
zapobiec szokującemu efektowi ujrzenia na moment nieskończoności. Te
nieszczęsne dusze natychmiast, nieodwracalnie i całkowicie tracą wzrok. Taka
jest cena jaką płaci się za przecenienie swoich umiejętności. Warto nadmienić
jednak, że razem ze ślepotą przychodzi fragment tej ukrytej wiedzy. Czy będzie
to przyszłość, przeszłość, czy też natura istnienia, zależeć będzie od
konkretnego osobnika i jego miejsca na świecie. Nie mniej wiedza zawsze
przychodzi.
Grupa trzecia: Pośrednie zrozumienie.
W całej Tamriel tylko kult Ćmy-przodka odkrył dyscyplinę
potrzebną do odpowiedniej ochrony umysłu podczas czytania Zwojów. Ich
nowicjusze muszą przejść niezwykle rygorystyczne przygotowanie umysłu i często
spędzają dziesięć lub więcej lat w klasztorze, zanim pozwoli się im przeczytać
ich pierwszy Prastary Zwój. Mnisi mówią, że to dla ochrony nowicjuszy, ponieważ
zetknęli się z wieloma niestrzeżonymi umysłami pośród co bardziej
niecierpliwych uczniów. Predysponujący odpowiednim hartem ducha czytelnicy
również ślepnął, chociaż w znacznie mniejszym stopniu niż niestrzeżeni. Ich
wzrok robi się lekko mglisty, ale rozpoznaje kształty oraz kolory i zachowuje
natyle ostrości, żeby pozwolić na lekturę zwykłych tekstów. Wiedza, którą
zdobędą podczas czytania Zwoju, również jest niejasna. Należy poświęcić wiele
czasu, medytacji i refleksji, aby w końcu zrozumieć i umieć wyrazić to, co się
zobaczyło.
Grupa czwarta: Oświecone zrozumienie.
Pomiędzy poprzednią grupą a ta istnieje kontinuum, które do
dnia dzisiejszego przekroczyli jedynie mnisi Ćmy-Przodka. Poprzez ciągłe
czytanie stawali się coraz bardziej ślepi, ale otrzymywali coraz obszerniejszą
i bardziej szczegółową wiedzę. W miarę jak spędzają godziny czuwania na
rozmyśleniach nad objawieniami, osiągają również pewien stopień hartu umysłu.
Dla każdego mnicha nadchodzi dzień Przedostatniego Czytania, kiedy jedyną
wiedzą przekazaną w Prastarym Zwoju jest informacja, że następne czytanie
mnicha będzie jego ostatnim. Dla każdego mnicha Przedostatnie Czytanie
nadchodzi w innym, niespodziewanym czasie. Podjęto prace wstępne, aby przewidzieć
te wydarzenie za pomocą wykresu ślepoty poszczególnych mnichów, ale każdy, kto
osiąga te dalsze stopnie, twierdzi, że stopień narastania ślepoty wydaje się
zwalniać wraz z większą częstotliwością czytania. Niektórzy wysuwają hipotezę,
że jakiś inny niewidzialny zmysł również ulega pogorszeniu w tej dalszej fazie,
ale ja pozostawię takie teorie filozofom. Aby przygotować się na ostatnie
czytanie, mnich zazwyczaj zamyka się w odosobnieniu, aby rozmyślać nad całym
życiem pełnym objawień i przygotować umysł na przyjęcie ostatniego. Wtedy na
zawsze traci wzrok. Tak samo, jak te niestrzeżone umysły, które wyrwały się do
wiedzy. Jednak umysł oświecony zachowuje to, czego nauczył się w ciągu całego
życia, i zazwyczaj ma większe pojęcie o tym, co mu objawiono.
Mam nadzieję, że ów spis przyda sie tym, którzy pragnął
poszerzyć naszą śmiertelną wiedzę o Prastarych Zwojach. Kapłani Ćmy dystansują
się od tych spraw. Uważają stopniowe osłabienie, które przychodzi wraz z
lekturą, za powód do dumy. Niech posłuży to za oczywistą prawdę dla tych,
którzy pragną podjąć takie badania.
Podyktowane Anstiusowi Metchimowi 4 dnia Ostatniego Siewu w
126 roku 2 ery.
Niespodziewanie
usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Było to o tyle osobliwe, że trwała już noc.
- Proszę! -
zawołałam, zaciekawiana, któż to dobija się do mojej komnaty o tak późnej
porze.
Wstałam z łóżka i
podeszłam w stronę drzwi. Właśnie zamykał je za sobą Urag gro-Shub. Spojrzał na
mnie i bez zbędnych ceregieli oświadczył, że przyszedł po wręczone mi książki,
ponieważ obawia się, że mogę je zniszczyć.
- Jestem
arcymagiem i będę oddawać książki do Arcaneum, kiedy sama zechcę - oświadczyłam.
- Arcymag, czy
nie, moje zasady wobec ksiąg są takie same dla wszystkich - odparł ork
nieustępliwie. - Choć przyznaję, że gdyby nie ty cała ta wiedza mogłaby
zaginąć.
Podeszłam do
swojego łóżka, zabrałam z niego książki i podałam je Uragowi.
- Ta księga,
"Refleksje nad Prastarymi Zwojami" jest dla mnie kompletnie
niezrozumiała - powiedziałam.
- Tak, to dzieło Septimusa
Signusa - odparł ork, potakując głową. - Jest światowym autorytetem w
dziedzinie Prastarych Zwojów, ale... cóż, nie ma go od dłuższego czasu.
- Gdzie on jest? -
spytałam.
- Gdzieś na
północy, na polach lodowych. Mówił, że znalazł jakiś dwemerski artefakt, ale to
było wiele lat temu. Od tamtego czasu nie mieliśmy kontaktu.
- Dziękuję. Bardzo
mi pomogłeś - powiedziałam, postanawiając w duchu odnaleźć owego Septimusa.
Urag gro-Shub
wyszedł z mojej komnaty. Zostałam sama. Zabezpieczyłam drzwi za pomocą magii,
tak by nikt nie dostał się do środka i wyciągnęłam z mojego plecaka dokumenty,
które wciąż nie dawały mi spokoju. Usiadłam na łóżku i zaczęłam przeglądać
odnalezione w thalmorskiej ambasadzie akta Ulfrika.
Co to znaczy
"działacz"? Czy to oznacza, że Ulfrik był agentem Thalmoru? A może
działacz nieświadomy? No tak. Być może w słowie "działacz" chodzi tak
naprawdę o to, co jest napisane na końcu, że Ulfrik swymi działaniami wspiera
Thalmor, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. To prawda. Wojna wyniszcza zarówno
Skyrim, jak i Cesarstwo, ale jeśli wojna szybko się skończy zwycięstwem Gromowładnych,
cała ta sytuacja obróci się na niekorzyść Thalmoru. Ale dalej: "uśpiony, przyzwolenie
Emisariusza". Jak to rozumieć?
Działacz, który jest uśpiony... czyli były agent Thalmoru! Ale może
jednocześnie były i nieświadomy. To dziwne. A jak to wygląda w aktach Delphine?
Sięgnęłam po kolejne dokumenty ze swego plecaka. "Stan: aktywna."
Tak, słowo działacz jest niejasne. Tak niejasne, że nie mogę go zinterpretować.
Przeczytałam akta Ulfrika od początku do końca jeszcze raz, rozważając każde
słowo. Powiedzieli mu, że Cesarskie Miasto upadło przez niego i puścili wolno.
"Po wojnie wznowiliśmy kontakt i przekonaliśmy się o wartości Ulfrika. Tak
zwany Incydent Markarcki okazał się szczególnie przydatny z punktu widzenia
naszych działań strategicznych w Skyrim." To sugeruje, że Ulfrik był
agentem Thalmoru. "Po wojnie wznowiliśmy kontakt i przekonaliśmy się o
wartości Ulfrika." Bogowie! Co się stało w Markarcie? Muszę to sprawdzić.
Na czym polegał Incydent Markarcki? W jego wyniku Ulfrik znalazł się w
więzieniu. O co tu chodzi? Muszę się tego dowiedzieć. "Bezpośredni kontakt
jest możliwy, aczkolwiek działacz powinien pozostać uśpiony..." Chyba
nawet Thalmorczycy nie wiedzą, czego naprawdę chce Ulfrik, więc skąd mogę
wiedzieć to ja? Jedno wiem na pewno: muszę to ukryć. Mogłabym zniszczyć te
dokumenty, ale nie. Zniszczyć ich nie mogę. Muszę je ukryć. Nie tutaj. W
Akademii jest zbyt wiele wścibskich uszu i oczu. Schowam je w moim domu, w
Wichrowym Tronie. Tam będą bezpieczne. Nikt nie będzie ich szukał, bo przecież
nikt o nich nie wie. Poza Thalmorem oczywiście. Z tym postanowieniem na powrót
wsunęłam tajne akta do mojego plecaka i ułożyłam się do snu.
Śniło mi się, że
pływam w morskiej toni. Czułam się cudownie, a woda wokół mnie była
krystalicznie czysta. Wynurzyłam się na powierzchnię i ujrzałam Martina
stojącego nad brzegiem. Podał mi rękę ze swoim serdecznym uśmiechem na ustach,
za którym tak bardzo tęskniłam. A gdy już stałam przed nim, ucałował mnie w
czoło. Wtedy sen się zmienił. Byłam ptakiem przelatującym nad ziemią. Wzbiłam
się wyżej i przemierzyłam okrąg niebios. Nagle uderzył we mnie kamień i
zaczęłam spadać w dół. Spadałam i spadałam. Wydawało mi się, że to się już
nigdy nie skończy. W końcu jednak zatrzymałam się na kamiennej posadzce.
Leżałam i nie mogłam się ruszyć. Miałam na sobie jakąś piękną suknię. Na mojej
skroni znajdowała się rana, a moje włosy były mokre od krwi. Ulfrik stał nade
mną i zaciskał w dłoni zakrwawiony kamień. Upuścił go na podłogę i wziął mnie w
ramiona. Pocałował mnie namiętnie, a ja zapragnęłam umrzeć z jego ręki i w jego
ramionach, na zawsze zachowując jego pocałunek na swych ustach. Pragnęłam
spocząć obok niego w grobie na całą wieczność, ale Ulfrik mnie opuścił,
zostawił mnie samą. Jakieś elfie ręce wrzuciły mnie do grobu i zaczęły
zasypywać mnie ziemią. Pogrążyłam się w ciemności i poczułam niewyobrażalny
lęk. Nagle jednak znów ujrzałam światło. Ktoś mnie uwolnił, wydobył z grobu.
Przede mną stała postać bez twarzy. Z pewnością był to mężczyzna i na pewno nie
poznałam go wcześniej. Podał mi dłoń, a gdy stanęłam przed nim, schylił się i
pocałował mnie w rękę. Następnie podał mi list. Otworzyłam kopertę i na
znajdującym się w niej pergaminie ujrzałam tylko jedno słowo wypisane czerwonym
atramentem: "Przyjaciel". W tym momencie sen się skończył.
2 dzień, Zmierzch Słońca:
Rankiem przybyłam
do swego domu. Miałam na sobie szaty arcymaga oraz wygodne buty i diadem. Wynajęłam
wóz, za pomocą którego przywiozłam swoje rzeczy z Akademii. Nirya i Drevis
Neloren pomogli mi w tej małej przeprowadzce. Gdy zostałam sama, ukryłam akta
Ulfrika i Delphnie oraz "Smocze śledztwo" w kufrze, stojącym przy
moim łóżku. Zamknęłam kufer na klucz, który następnie ukryłam w Amulecie Dibelli.
Był to piękny naszyjnik z amuletem o kształcie kwiatu wykonanym ze złota i
błękitnego kamienia. Postanowiłam, że następnego dnia wyruszę w podróż do Markartu,
gdyż tylko tam odnajdę odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Włożyłeam Amulet
Dibelli na szyję i udałam się na spoczynek.
3 dzień, Zmierzch Słońca:
Jeszcze przed
świtem przybyłam do Markartu. Śnieg prószył tak mocno, że praktycznie nic nie
widziałam. Miałam na sobie ciepły płaszcz z białego owczego futra, jednak pod
płaszczem nosiłam jedynie skąpe kobiece odzienie upodobniające mnie do bardki,
karczmarki lub prostytutki. Był to bezpieczny strój, gdyż nie zdradzał mojej profesji.
Nikt w Markarcie nie mógł poznać mojej prawdziwej tożsamości, ponieważ było to
miasto zarządzane przez popleczników Cesarstwa. Jedynym elementem mego stroju,
który wskazywał na to, że potrafię walczyć był przypasany do mego boku elfi
miecz. Zawsze muszę mieć przy sobie broń.
Brama Markartu
była otwarta dla podróżnych, więc nie miałam problemu z jej przekroczeniem.
Jednak jeden z dwojga strażników, pełniących wartę przy bramie, bardzo długo
przyglądał się mojej twarzy. Bałam się, że lada moment zatrzyma mnie i
aresztuje, rozpoznając we mnie jednego z najgroźniejszych żołnierzy Ulfrika. Na
szczęście nic takiego się nie stało i po chwili byłam już na markarckim targu.
Nie zdążyłam się
nawet rozejrzeć, gdy jakiś mężczyzna, przekrzykując rozmawiające z sobą
przekupki, wykrzyknął:
- Pogranicze
należy do Renegatów!
W następnej
sekundzie dźgnął nożem stojąca przed nim kobietę! Natychmiast dobyłam miecza i
rzuciłam się w jego stronę. Tymczasem zraniona przez niego kobieta osunęła się
na ziemię. Dotkliwie zraniłam mego przeciwnika w dłoń. Odrzucił nóż i cofnął
się.
- Jesteśmy
prawowitymi mieszkańcami Markartu! - zawołał, patrząc na mnie z gniewem.
W tym momencie dopadli go strażnicy miejscy.
Jeden z nich przebił go mieczem. Nie dali mu najmniejszych szans na przeżycie.
Podeszłam do zaatakowanej kobiety. Nie żyła. Przy jej ciele zebrał się spory
tłum mieszkańców Markartu.
- W mieście są
Renegaci! - zawołała jakaś przerażona kobieta.
- Straż miejska
Markartu ma wszystko pod kontrolą. Nie ma tu Renegatów - szybko zaprotestował
strażnik.
- Ta kobieta nie
żyje i człowiek, który ją zabił również. Sami go zabiliście - odezwałam się,
starając sie zrozumieć, co tu sie właściwie stało.
- Zajmiemy się
resztą. Idź dalej - strażnik spojrzał na mnie groźnie.
Odsunęłam się
nieco od miejsca zdarzenia. Nie mogłam dopuścić do tego, by straż Markartu
nabrało w stosunku do mnie jakichkolwiek podejrzeń. Bardzo źle by się to dla
mnie skończyło. Nagle podszedł do mnie jakiś młody mężczyzna z tatuażami na
twarzy.
- Na bogów!
Kobieta zaatakowana na środku ulicy! - zawołał, poczym położył mi dłoń na
ramieniu i zapytał - Wszystko w porządku? Udało ci się dojrzeć sprawcę?
- Sprawca leży tam
- ruchem głowy wskazałam mu zwłoki zabójcy. - Było słychać jakieś krzyki na
temat Renegatów. To wszystko.
- Renegaci?! -
mężczyzna był wyraźnie zszokowany, lecz bardzo szybko postanowił to ukryć. - Coż,
mam przynajmniej nadzieję, że w przyszłości Dibella będzie dla nas łaskawsza.
O! Chyba ci to wypadło. - Schylił się, udając, że podnosi coś z ziemi. - Jakaś
pomięta kartka. Wygląda na coś ważnego.
Wsunął mi do dłoni
kartkę papieru. Widząc jego wymowne spojrzenie, szybko ukryłam zdziwienie.
Rozpięłam płaszcz i dyskretnie wsunęłam kartkę do swojego stanika. Patrząc
podejrzliwie na młodego mężczyznę z tatuażami na twarzy, spytałam szeptem:
- Wiesz coś na
temat ataku?
- Nie -
natychmiast się zmieszał i nie ściszając głosu powiedział - Chciałem tylko
zaczerpnąć świeżego powietrza. Wypiłem w Srebrno-Krwistej o jeden kufel piwa za
dużo. Lepiej już pójdę.
Oddalił się
pośpiesznie, ja natomiast postanowiłam przeszukać zwłoki zamordowanej kobiety. Strażnicy
zajęci byli w tej chwili przeszukiwaniem ciała jej zabójcy. Przepchałam się
przez tłum i uklękłam przed zabitą. Była Redgardką, dość młodą i ładnie ubraną.
Ściskała coś w dłoni. Szybko otworzyłam jej pięść i wydobyłam z niej mały
klucz. W tym momencie złowił mnie wzrok jednego ze strażników. Natychmiast
ukryłam klucz we własnej dłoni i wyprostowałam się.
- Zajmiemy się
resztą. Idź dalej - rozkazał strażnik.
Posłusznie
odsunęłam się od ciała, ciesząc się, że nie spostrzegł zabranego przeze mnie
klucza. Nagle popchnęła mnie jakaś stara Redgardka. Spojrzała na zabitą z
rozpaczą i zawołała:
- Margret! On...
on ją zabił. Na moich oczach.
- Znasz ją? Kto
to? - spytałam ja cicho.
- To Margret -
odpowiedziała Redgardka, patrząc na mnie. - Przybyła z Cesarskiego Miasta.
Zaglądała codziennie i szukała biżuterii dla swojej rodziny w domu. Dlaczego
ktoś chciałby ją zabić? To nie ma żadnego sensu.
- Sprzedajesz tu
biżuterię? - zapytałam.
- Tak, nazywam się
Kerah.
- Wiesz, kim był
zabójca? Kim sa Renegaci?
- Zabójca nazywał
się Weylin - odpowiedział stojący obok Redgardki łysiejący mężczyzna. - Chyba
pracował w hucie. Wielu tamtych robotników sprzyja Renegatom. Obiecują ludziom,
że zabiją wszystkich Nordów rządzących Pograniczem. To banda morderców i
sabotażystów.
Widząc niepokojąco
groźne spojrzenia strażników, opuściłam targ. Gdy znalazłam się sama na jednej
z kamiennych uliczek, wyciągnęłam zza dekoltu wręczoną mi kartkę. Nakreślono
się na niej tylko jedno zdanie:
"Spotkajmy się w kaplicy Talosa."
Markart, miasto
Cesarskich, i kaplica Talosa? Dziwne. Rozejrzałam się. Markart był pięknym
kamiennym grodem. Niestety przypominał mi Brumę. Byl wielopoziomowy i pełen
krętych uliczek, które zdawały się bić bez żadnego rozsądnego planu. Innymi
słowy było to idealne miejsce, aby się totalnie zgubić. Nie było innego sposobu,
jak zapytać jakiegoś przechodnia o kaplicę Talosa. Ale czy jest bezpiecznie
pytać o nią w mieście Cesarskich? Przecież kult Talosa jest teraz zakazany w
Cesarstwie! Mogłabym zapytać o to jakiegoś kapłana, to powinno być bezpieczne.
Błąkałam się uliczkami, szukając jakiejkolwiek świątyni.
- Wystarczająco
krwawe jak dla ciebie? - niespodziewanie zapytał mnie jakiś muskularny Nord w
ćwiekowej zbroi.
- Słucham? -
zatrzymałam się zaskoczona.
- Markart. Czy
jest wystarczająco krwawy dla ciebie? - powtórzył swoje pytanie mężczyzna.
- Wystarczająco
krwawy - odpowiedziałam, patrząc na niego nieco srogo.
- Więc wracaj tam
skąd przybywasz - odparł. - Miasto cię nie potrzebuje. Nie chce cię. Krew i
srebro, oto co płynie przez Markart. Tak właśnie jest. Tak też pozostanie.
- Co masz na
myśli, mówiąc "krew i srebro"?
- Jest tak w imię
najpotężniejszej rodziny w Markarcie, Srebrno-Krwistych. Mają tam całą kopalnię
pełną więźniów, którzy wydobywają dla nich srebro. Potem zatrudnieni robotnicy
je dla nich przetapiają. Dzięki temu trzymają w kieszeni połowę miasta. Pracuję
dla nich. Gospoda została nazwana na ich cześć. Gdy strażnicy kogoś aresztują,
najpierw pytają ich o zdanie.
- Dziękuję za
informacje. Wiesz może, gdzie znajdę jakąś świątynię?
- Świątynia Dibelli
znajduje się w samym środku miasta, a Kaplica Talosa jest tuż pod nią. Trzeba
iść tamtędy - wskazał mi kamienne schody.
Wspięłam się po
nich na kolejne poziomu miasta. Wciąż jednak nie mogłam odnaleźć kaplicy. Na
szczęście dostrzegłam mężczyznę, który się ze mną umówił. Pomachał do mnie,
poczym z nikną za drzwiami w kamiennej ścianie. Udałam się za nim. Znaleźliśmy
się we wnętrzu kaplicy oświetlonej ogniem pochodni. Byliśmy zupełnie sami.
- Nazywam się
Eltys - przedstawił się mężczyzna, który zwabił mnie w to miejsce. - Przykro
mi, że wciągam cię w kłopoty Markartu, ale po tym ataku na targowisku nie mam
już wielkiego wyboru. Jesteś z zewnątrz, umiesz walczyć. To wystarczy.
- To wystarczy? O
czym ty mówisz? - spytałam, ogromnie zaintrygowana.
- Chcesz odpowiedzi?
Ja też, jak każdy w tym mieście. Facet zaczyna świrować w środku miasta. Każdy
wie, że to agent Renegatów. Strażnicy nawet nie kiwną palcem. Tylko pozamiatają
bałagan.
- Chcesz się
dzięki mnie dowiedzieć, dlaczego?
- To trwa od lat.
Jedyne, co udało mi się odkryć, to morderstwa i krew. Potrzebuję pomocy.
Proszę, dowiedz się, dlaczego zaatakowano tę kobietę, czyje rozkazy wypełniał
Weylin i Renegaci - powiedział Eltys żarliwie. - Zapłacę za każdą informację.
- Kim był Weylin?
Gdzie mieszkał?
- Był jednym z
pracowników huty. Ja też kiedyś tam pracowałem przy odlewaniu sztab srebra.
Nigdy o nim zbyt wiele nie wiedziałem, poza tym, że mieszka w Labiryncie, jak
wszyscy inni robotnicy.
- Możesz coś
powiedzieć o jego ofierze?
- Nie była z
Markartu. Wszystko w niej krzyczało "przybysz". Przyjezdni zazwyczaj
zatrzymują się w gospodzie Srebrno-Krwista.
- Kim są Renegaci?
- To pozostałości
starego ładu Markartu. Rdzenni mieszkańcy Pogranicza. Wyznawcy pradawnych
tradycji. Nordowie wygnali ich z miasta. Ulfrik Gromowładny i jego ludzie.
Stało się to około dwudziestu lat temu. Z jakiegoś powodu jednak wciąż tu są.
Mordują ludzi.
- Prowadziłeś
śledztwo w sprawie tych morderstw?
- Tak. Wszystko
zaczęło się, gdy byłem małym chłopcem. Mój ojciec był właścicielem jednej
kopalni. To było nietypowe dla osoby nie będącej Nordem. Zabito go. Strażnicy
twierdzili, że to sprawka jakiegoś szaleńca, ale wszyscy wiedzieli, że zabójcą
był członek Renegatów. Długo już staram się dowiedzieć, dlaczego tak się stało,
ale nie udało mi się nic odkryć. Potem ożeniłem się i spłodziłem dziecko. Dla
dobra dziecka miałem się już poddać, ale mam wrażenie, że duch ojca mnie
prześladuje, wciąż pytając "dlaczego?". Daj znać, gdy tylko się
czegoś dowiesz.
- Zajmę się sprawą
dzisiejszego zabójstwa pod jednym warunkiem - oświadczyłam. - Chcę żebyś
powiedział mi wszystko, co wiesz, o Incydencie Markarckim.
- Już zacząłem ci
o nim mówić. Po Wielkiej Wojnie Pogranicze znajdowało się pod okupacją
Renegatów, którzy wypędzi stąd Nordów. Ulfrik
zorganizował swoją milicję i za pomocą Thu'um udało mu się przejąć Markart, stolicę Pogranicza, wtedy dokonał
masakry ludności rdzennej i Nordów, którzy ich wspomagali. Po zdobyciu Markartu,
Ulfrik zabronił wpuszczać cesarskie oddziały i ogłosił, że jeżeli Cesarstwo nie
pozwoli jemu i jego ludziom na oddawanie czci Talosowi, nie odda miasta. Cesarscy nie
mając wyboru zgodzili się na warunki Ulfrika, a on dotrzymał słowa i oddał im
Markart. Wtedy dowiedział się o tym Thalmor i nakazał pojmać Ulfrika, Cesarstwo
nie widząc wyjścia aresztowało Ulfrika za zbrodnie wojenne i rozbiło jego
oddziały. To wydarzenie nazwano Incydentem Markarckim. Właśnie w tym okresie powstali Gromowładni.
- Bardzo dziękuję
ci za te informacje. Spotkajmy się tu jutro o świcie.
- Chyba cię nikt
nie śledził. Dobrze - zgodził się Eltys.
Uklękłam przed
ołtarzem Talosa i zmówiłam krótką modlitwę. Następnie podniosłam się z kolan i
wspinając się po schodach, podeszłam do drzwi wyjściowych.
- To miasto ma
oczy. Uważaj na siebie - powiedział Eltys na pożegnanie.
- Bądź spokojny.
Wyszłam na
zewnątrz. Złote promienie porannego słońca oświetliły moją twarz. Musiałam
dowiedzieć się jak najwięcej o zabójcy i jego ofierze. Postanowiłam najpierw
sprawdzić ofiarę. W tym celu skierowałam się z powrotem na targ.
Po chwili było dla
mnie jasne, że Markart nie jest, jak Bruma, jest znacznie gorszy. Kiedy
kompletnie zdezorientowana przechodziłam koło jakiegoś budynku łudząco
podobnego do pozostałych znajdujących sie w najbliższej okolicy, zatrzymał mnie
mężczyzna w kapłańskich szatach.
- Przepraszam,
wiesz coś może o tym domu? Ktoś do niego wchodził albo wychodził? - zapytał
mnie.
- Nie mam pojęcia
- odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- A niech to!
Wydaje się, że całe miasto cierpi na amnezję. Nazywam się Tyranus - kapłan
schylił głowę. - Służę w Straży Stendarra. Podejrzewamy, że w tym domu oddaje
się cześć daedrom. Mroczne rytuały i tak dalej.
- Przykro mi. Nic
nie wiem - odparłam.
- Dziękuję za
uwagę.
Minęłam go, a
chwilę później nareszcie trafiłam na targ. Ciała zabitych zostały już
uprzątnięte. Pozostały po nich jedynie niewielkie plamy krwi. Życie toczyło się
normalnie, tak jakby nie stało się tu nic złego.
- Najlepsza
biżuteria w Markarcie! - wołała Redgardka, z którą miałam okazję już rozmawiać.
- Najbardziej
krwista wołowina Pogranicza! - zawołał mężczyzna sprzedający mięso na swoim
drewnianym stoisku.
Nie interesowałam
się handlarzami. Moją uwagę przykuł budynek gospody. Znajdował się dokładnie na
przeciwko bramy miejskiej. Podeszłam do drzwi. Wisiał nad nimi szyld z napisem
"Gospoda Srebrno-Krwista". Weszłam do środka. Przybywało tutaj sporo śmiertelników.
Przez chwilę zawahałam się, czy tutaj pozostać.
- Proszę wchodź -
oberżysta gestem nakazał podejść mi bliżej. - Gospoda Srebrno-Krwista ma
mnóstwo mocnych trunków i czystych pokoi.
Podeszłam do baru.
Oberżysta był starym Nordem o nieprzyjemnym wyglądzie. Nosił długie siwe włosy,
choć czubek jego głowy był kompletnie łysy.
- Można tu coś
zjeść? - spytałam.
- Oczywiście. To
Gospoda Srebrno-Krwista. Pozwolę ci zgadywać do kogo należy.
Tożsamość
właścicieli owego przybytku była tak oczywista, że nie zamierzałam mówić
niczego na ten temat. Rodzina Srebrno-Krwistych zaczynała mnie pomału
intrygować. Wyglądało na to, że mają w garści cały Markart. Kupiłam sobie
śniadanie, które spokojnie zjadłam. Następnie podeszłam do oberżysty i
zapytałam:
- Czy zatrzymywała
się tu kobieta imieniem Margret?
- A tak -
odpowiedział karczmarz. - Wynajęła najładniejszy pokój, jaki mamy na zbyciu.
Najlepiej będzie, jeśli wszyscy o niej zapomnimy. W Markarcie rozmawianie o
zmarłych przynosi pecha.
- Najładniejszy
pokój powiadasz...
Natychmiast
pomyślałam o kluczu, który wyjęłam z martwej dłoni Margret. Może był to klucz
to wynajmowanego przez nią pokoju?
- Pamiętaj, w Markarcie
piwo jest tańsze niż krew - odezwał się znów karczmarz.
- Nie lubię piwa -
odparłam.
Usiadłam przy
swoim stoliku, zastanawiając się nad kolejnym ruchem oraz obserwując śmiertelników
zebranych w gospodzie. Jakiś mężczyzna zaczął śpiewać donośnym barytonem.
Melodia jego pieśni była identyczna, jak "Wieku ucisku", lecz treść
była zupełnie odmienna:
Pijemy za nasza młodość,
Za płynący, jak wino czas,
Za epoki napaści kres,
Za śmierć, co oszczędziła nas.
Pozbędziemy się Gromowładnych,
Co nasze odzyskamy.
Krwią naszą, siłą, męstwem,
Ale i stalą ich wygnamy.
Kiedy skończył
śpiewać pierwszą zwrotkę, miałam ochotę wstać i trzepnąć go z całej siły mieczem.
Wtedy zaśpiewał refren, który wprawił mnie w jeszcze większą wściekłość:
Koniec z Ulfrikiem,
Królów mordercą!
Przynieście miody
Tym radosnym sercom!
Nie dość, że ten
śpiewak obraża mego króla, to w dodatku fałszuje. Nie miałam zamiaru słuchać dalej
jego pieśni, natomiast zebrani w gospodzie śmiertelnicy zdawali się być nią
pochłonięci. Skorzystałam z tego i podeszłam do drzwi pokoi do wynajęcia.
Spróbowałam wsunąć klucz do zamku pierwszych z nich. Nie pasował. Podeszłam do
następnych. Klucz z łatwością się przekręcił. Cicho wślizgnęłam sie do środka i
zamknęłam za sobą drzwi.
Pokój Margret był
schludny i elegancki, jednak znajdujące się tu łóżko było kamienne i pozbawione
materaca. W życiu bym na czymś takim nie usnęła. Przy łóżku stał kufer. Zajrzałam
do środka i odnalazłam ukryty miedzy ubraniami dziennik obity czerwoną skórą. Otworzyłam
go na ostatnich zapisanych stronach i przeczytałam:
Spotkanie w Skarbcu dziś wieczorem.
Nie śpieszyło im się. Zachowują się, jakby wszystko było
ich własnością.
Thonar Srebrno-Krwisty to niby jego młodszy brat, ale
ewidentnie on tam rządzi. Wszystko załatwia. Nęka miejscowych ziemian i skłania
ich do sprzedaży. Zatrudnia nawet tę drobną pannę przy drzwiach, żeby nie
wpuszczała "wichrzycieli", takich jak ja.
Generał Tullius traci cierpliwość, ale ja mu przyniosę akt
własności Kopalni Cidhna. Klnę się na własne życie, nie pozwolę, żeby banda
Gromowładnych miała pod sobą więzienie największych szumowin Pogranicza. Mówią,
że nikt stamtąd nie uciekł. Dlaczego? Naprawdę tam tak pilnują?
Chyba za szybko pokazałam karty, nalegając na konfrontację
z Thonarem. W mieście na każdym kroku czają się cienie. Wiem, że ktoś mnie
obserwuje.
- A więc Margret
była agentką Cesarstwa i węszyła w sprawie... jakiś podejrzanych interesów
Srebrno-Krwistych - powiedziałam cicho sama do siebie. - Jakie powiązania ma ta
rodzina z Renegatami?
Teraz rodzina
Srebrno-Krwistych znalazła się w centrum mojego zainteresowania. Jej członkowie
nie popierają, jak widać, Cesarstwa, ale czy wspierają nas, Gromowładnych? A
Renegaci? Margret była agentką Cesarstwa. Gdyby nie zabił jej Renegat, być może
zrobiłabym to ja. Wyszłam z pokoju i po raz kolejny podeszłam do oberżysty.
- Czy zdarzyło się
tutaj coś ciekawego?
- Degaina, tego
żebraka, wykopali ze Świątyni Dibelli. Niezłe było zamieszanie - odpowiedział.
Nie dowiedziałam
się niczego więcej. Gdy wyszłam z gospody, było już południe. Natychmiast
podszedł do mnie strażnik, trzymający w reku małą okragłą tarczę z herbem
Markartu, czyli z rysunkiem baranich rogów na zielonym tle.
- Hej! Widziałem
jak węszysz - zawołał. - Zadajesz pytania. Odpuść sobie. Nie chesz wiedzieć, co
tu spotyka wścibskich.
- Nikt mi nie
będzie mówił, co mam robić - odparłam, dumnie unosząc głowę.
- Zobaczymy. To
ostatnie ostrzeżenie. Pilnujemy spokoju. Nie wtrącaj się do naszych spraw - po
tych słowach oddalił się.
Musze przyznać, że
jego groźby nieco mnie przestraszyły. Było pewne, że znajduję się w jaskini
lwa, ale nie miałam już pewności, czy tym lwem jest Cesarstwo, czy też ktoś
zupełnie inny. Przeszłam przez targ. Było tutaj bardzo gwarno. Wszyscy
zachwalali swoje towary. Zauważyłam, że Redgardka Kerah kłóci się o coś z
jakimś Redgardem, lecz niestety sprzedawca mięsa zagłuszał ich słowa.
Dyskretnie zbliżyłam się do stoiska z biżuterią. Do kłócącej się pary podeszła
mała dziewczynka, również Redgardka. Usłyszałam jej słowa:
- Mamo, dlaczego
kłócisz się z tatą?
- Mama i tata
porozmawiają o tym później - zwrócił się do niej Redgard, poczym zaprowadził ją
do domu znajdującego się tuż za stosikiem z biżuterią.
Przy stoisku
pozostała jedynie Kerah. Podeszłam do niej i uśmiechnęłam się przyjaźnie.
- Może szukasz
podarunku dla przyjaciela, albo dla kogoś bliskiego sercu? - spytała mnie.
- Nie, dziękuję -
odpowiedziałam. - To miasto wygląda na starożytne. Od dawna tu jesteś?
- Moja rodzina
przybyła tu wiele wieków temu. Wiedliśmy dobre życie odlewając srebro, które
przypływa do miasta. Ale pewnie chcesz usłyszeć o wymyślnych rzeźbieniach w
kamieniarce, prawda? Podróżni zawsze o to pytają. Mam tu dostawę dla Calcelma.
Może się tym zajmiesz? Nikt nie zna historii Markartu lepiej od niego.
Podała mi srebrny pierścień.
Może dzięki rozmowie z tym całym Calcelmo dowiem się czegoś o Ulfriku.
- Dopilnuję, aby
to dostał - oświadczyłam.
- Dziękuję. On
potrafi być dumny, ale na pewno doceni twą pomoc.
- Gdzie go znajdę?
- Idź do Grodu
Podkamień. To rezydencja jarla. Z pewnością tam trafisz. Zgłoś się, jeśli
będziesz potrzebować nowego pierścionka lub naszyjnika.
Zeszłam ścieżką w
dół, od bramy w lewo. Znalazłam się przed ogromnym kamiennym pałacem, którego
bramy strzegło dwoje strażników. Musiał mieszkać tu ktoś ważny.
- Przepraszam, czy
to jest Gród Podkamień? - spytałam jednego z wartowników.
- Owszem. Czego
chcesz?
- Mam dostawę dla
Calcema - odpowiedziałam pokazując srebrny pierścień.
Wartownik wpuścił
mnie do środka. Wiedziałam już, że mieszka tu jarl. Wnętrze pałacu było
niewyobrażalnie przestrzenne. W pierwszej sali, przypominającej ogromną grotę,
jakiś kapłan kłócił się z jakimś wojownikiem.
- Co tu ukrywasz,
klecho? - pytał wojownik wściekły.
- Nic nie ukrywam.
Nie bez powodu jest zamknięte - odpowiedział kapłan.
- Typowe cesarskie
kłamstwa. Najpierw zabieracie Talosa, a teraz nie możemy odwiedzać naszych
zmarłych?! - wrzeszczał wojownik na całe gardło. -Ty i jarl odpowiecie za zbezczeszczenie
ciał moich przodków!
- Wystarczy, Thongvor.
Skończyliśmy.
Rozeszli się,
każde w swoja stronę. Thongvor - to imię coś mi mówiło. Nagle przypomniałam
sobie. Thongvor Srebrno-Krwisty! Margret pisała o nim w swoim dzienniku. Udałam
się w ślad za nim. Był wysokim, łysym mężczyzną o groźnym spojrzeniu i
solidnej, lecz dość smukłej sylwetce, odzianym w stalową zbroję. Nagle
zatrzymał mnie strażnik.
- Przychodzisz do
jarla? - spytał groźnie. - Żadnych gwałtownych ruchów, zrozumiano?
Nie zdążyłam
otworzyć ust, gdy Thongvor Srebrno-Krwisty spostrzegł mnie i natychmiast
podbiegł ku mnie, chwytając mnie gwałtownie za ramiona.
- Hej, ty! -
zawołał, wpatrując się we mnie swymi małymi, szarymi oczami - Jesteś kolejną
Cesarską marionetką? Odpowiadaj!
Nie wiedziałam,
jaka odpowiedź jest w tej sytuacji tą dobrą, to znaczy bezpieczną. Postanowiłam
powiedzieć prawdę, ale uczynić to w możliwie delikatny i dyplomatyczny sposób.
- Cesarscy nie są
moimi przyjaciółmi - odpowiedziałam.
Thongvor puścił
mnie i skinął na strażnika, który posłusznie się oddalił.
- Wreszcie ktoś z
odrobiną rozsądku - powiedział, opierając się o ścianę i zakładając rękę na
rękę. - Cesarstwo niszczy wszystko, czym jest Skyrim. Honor, dumę, potężnego
Talosa. Jarl Igmund nie może nas dłużej ignorować, jeśli ród Srebrno-Krwistych
ma jeszcze coś do powiedzenia.
- Dlaczego jarl
miałby cię wysłuchać? - spytałam.
- Kopalnia Cidhna
należy do nas. To najlepsze więzienie w Skyrim i źródło połowy bogactwa tego
miasta. Chronimy Pogranicze, zalewamy Markart bogactwem, ale czy jarl słucha naszego
głosu? Nie. Zbytnio pochłania go zapominanie o fakcie, że Ulfrik Gromowładny
ocalił to miasto przed Renegatami. Ulfrik jest bohaterem, a nie cholernym
przestępcą! - zawołał Thongvor z gniewem.
- Czy możesz
powiedzieć mi więcej o tym, jak Ulfrik ocalił Markart? - zapytałam szybko,
chcąc poznać koljna opinię o Incydencie Markarckim.
- Użył Thu'um -
odpowiedział Nord z uwielbieniem na twarzy. - Krzykiem strącił Renegatów z
murów, potem poprowadził bandę norskich wojowników i zajął miasto. Tak samo,
jak Talos w bitwie pod Starym Hlordanem, odebrał Pogranicze miejscowym poganom.
Więc Ulfrik ocali
to miasto przed banda morderców. Ciekawe, czemu Thalmorczykom było to na rękę? Muszę
rozmówić się z jarlem.
- Kim w zasadzie
jesteś?
- Młodą kobietą z
Cyrodiil. A co nie widać?
- Nie sprawiaj
kłopotów w moim mieście.
Moim? Ma niezłe
mniemanie o sobie.
Nagle podszedł do
nas jakiś inny strażnik. Spojrzał na mnie i zawołał:
- Zaraz, ja cię
znam.
Przeszła mnie fala
gorąca. Lęk wypełnił moją duszę. Chciałam uciec, lecz Thongvor chwycił mnie za
ramię, jednocześnie zaciskając drugą dłoń na gardle strażnika. Przycisnął nas
obydwoje do ściany. Był bardzo silny. Chwyciłam rękojeść mego miecza, lecz
powstrzymałam się przed atakiem. Markarcki strażnik natomiast zupełnie
znieruchomiał.
- Skąd ją znasz? -
zapytał Thongvor strażnika.
- Ona wygląda,
jak... ale mogę się mylić - wydukał strażnik.
- Jak kto wygląda?
- zagrzmiał Srebrno-Krwisty.
- Jak Astarte z
Cyrodiil.
Thongvor spojrzał
na mnie przenikliwie, poczym puścił strażnika i wcisnął mu swoją sakiewkę w
dłoń.
- Nikomu o tym ani
słowa, jasne? - spytał go groźnie.
- Jasne -
odpowiedział strażnik przyciskając wręczoną sakiewkę do piersi.
Wojownik przesunął
się ku mnie, a strażnik oddalił się szybkim krokiem.
- Więc to ty? -
Thongvor Srebrno-Krwisty patrzył na mnie z góry, przestał mnie jednak
przytrzymywać. - Wojowniczka, która spadła Ulfrikowi z nieba. Co tutaj robisz?
- Niosę przesyłkę
dla Calcelma - odpowiedziałam posępnie.
- Co robisz w
Markarcie? - spytał Nord z naciskiem.
- To moja sprawa.
- Spojrzałam mu w oczy zuchwale.
- W takim razie,
chodź! - Szarpnął mnie za ramię. - Zaprowadzę cię do Calcelma.
Poprowadził mnie
do dziwnego miejsca. Były to podziemne wykopaliska znajdujące się we wnętrzu
pałacu. Teraz naprawdę znajdowałam się w ogromnej grocie. Gród Podkamień został
wykuty w naturalnej skale. Nad pięknymi ruinami stało dwoje magów. W dole
płynęła rzeka. Na bogów! Rzeka płynąca przez zamek!
- Ten stary to
Calcelmo - powiedział Thongvor wskazując dłonią jednego z magów. - Lepiej nie
pakuj się w kłopoty, bo raczej nie będę mógł cię z nich wyciągnąć, jasne?
- Tak -
odpowiedziałam.
Thongvor oddalił
się, a ja podeszłam do magów. Obaj stali przy magicznych katalizatorach, czyli
urządzeniach służących do zaklinania. Jeden był młody, a drugi stary. Dopiero,
gdy stanęłam tuz przy nich, zdałam sobie sprawę, że są to Altmerowie.
- Co tu robisz? -
spytał stary Altmer. - Teren wykopalisk jest zamknięty. Nie potrzebuję
kolejnych robotników, ani strażników.
- W zasadzie to
szukam właśnie ciebie - oświadczyłam. - O ile to ty jesteś Calcelmo.
- To ja - odparł
mag. - Powiedziałem już, że nie zatrudniam kolejnych strażników. Dlaczego
zawsze przeszkadzacie mi, gdy próbuję dokończyć swoje badania? Durniu! Wiesz w
ogóle, kim ja jestem? Najbardziej uznanym badaczem Dwemerów w całej Tamriel! A
wy ciągle mi przeszkadzacie. Ja... hm... - dopiero teraz spojrzał na mnie. - Przepraszam.
Zbytnio się podnieciłem. Jestem w połowie bardzo... stresującej pracy i nie
powinienem był krzyczeć. W czym mogę pomóc?
- Mam przesyłkę od
Kery. - Podałam mu srebrny pierścień.
- A! To prawda.
Ciągle zapominam to odebrać. Biedna Kerah. Taka cierpliwa kobieta. -Odebrał
przesyłkę z mojej dłoni. - Teraz powinienem chyba wręczyć ci coś w zamian za
twój wysiłek, prawda? No, co powiesz na trochę złota? Zauważyłem, że ludzie je
lubią.
- Ależ nie trzeba.
Mimo moich
protestów wcisnął mi w dłoń mieszek pełen septimów.
- Dziękuję.
Właściwie to chciałam zapytać cię o Incydent Markarcki - oświadczyłam
przesypując pieniądze do swojej sakwy.
- Nic o nim nie
wiem, ale mogę opowiedzieć ci wiele o Dwemerach. - Oczy maga zabłysły.
- Może innym
razem.
- Pracuję tutaj
wraz z Aicantarem - skinął na drugiego maga.
- Jestem
siostrzeńcem Calcelmo - młodzieniec lekko mi sie skłonił. - Pomagam mu w
laboratorium. Nie pozwól mojemu wujkowi rozkręcić się w teoretyzowaniu, bo
spędzisz tu całą noc. Boję się dotknąć połowy rzeczy, które trzymamy w wieży.
- Muszę już iść,
ale miło było mi was poznać.
Udałam się do
sali, do której zmierzał Thongvor zanim mnie zobaczył. Okazała się być salą
tronową. Jarl Pogranicza właśnie przyjmował swych poddanych na audiencji. Sala
tronowa była bardzo małym pomieszczeniem. Wiodły do niej podwójne kamienne
schody. Gdy tylko znalazłam się na szczycie drugich schodów, natychmiast
zatrzymała mnie huskarl jarla. Była to młoda Redgardka w stalowej zbroi. W sali
tronowej przebywały trzy osoby, łącznie z jarlem, zasiadającym na swym tronie.
- Ej! Kim jesteś,
że śmiesz się zbliżać do jarla Markartu?! - zawołała Redgardka, mierząc we mnie
obnażonym mieczem.
- Jestem
podróżnikiem. Mam pytania - odpowiedziałam.
- Podaj imię.
- Mogę wpierw
poznać twoje?
- Nazywam się
Faleen - przedstawiła się kobieta. - Jestem huskarlem Igmunda i jego
bezpieczeństwo jest dla mnie najważniejsze.
- Kintyra -
podałam fałszywe imię.
- Dobrze. Możesz
podejść do markarckiego tronu, ale zważaj na swe słowa. Na drogach miej oczy
szeroko otwarte i strzeż się Renegatów.
Faleen stanęła po
prawej stronie jarla. Po jego lewej stronie zasiadał jakiś starzec. Pokłoniłam
sie nisko władcy Markartu.
Jarl Igmund był starym
człowiekiem, ale wydawał się być całkowicie sprawny. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt
lat, ale po dokładniejszym przyjrzeniu mu się doszłam do wniosku, że w
rzeczywistości może być młodszy. Jego skóra wcale nie wyglądała staro. Miał
siwe krótkie włosy. Wyglądał dość porządnie. Ubrany był na bogato, ale nie z
przesadnym przepychem.
- Witaj, jarlu! -
odezwałam się.
- Rozmawiasz z
Igmundem, synem Hlordira, jarlem Markartu - jarl przemówił donośnym głosem.
- Jestem
podróżnikiem i chcę napisać pieśń o wojnie domowej w Skyrim - skłamałam. - Czy
wojna odcisnęła swe piętno na Markarcie?
- Tutaj wszystko
się zaczęło. Cały ten bunt - w głosie mężczyzny pojawiła się pogarda. - Gdy
Cesarstwo straciło Pogranicze w trakcie Wielkiej Wojny, byliśmy zdesperowani.
Obiecaliśmy grupie powstańców z północy wolność wyznaniową w zamian za pomoc w
odbiciu dzielnicy. Wtedy dowiedziały się o tym elfy. Byliśmy zmuszeni
aresztować ich wszystkich. Ulfrik Gromowładny, ich przywódca, wykorzystał
incydent jako dowód tego, że Cesarstwo porzuciło Skyrim. Rebelianci nazwali to
zdarzenie Markarckim Incydentem. Wtedy powstali Gromowładni. Wtedy zaczęła się
wojna.
- Wtedy Ulfrik Gromowładny
trafił do więzienia - stwierdziłam głośno. - Dlaczego aresztowaliście swoich
norskich obrońców?
- Konkordat Bieli
i Złota, traktat między nami a elfami, podpisany po Wielkiej Wojnie, zabraniający
nam oddawania czci Talosowi - powiedział Igmund, spuszczając lekko głowę. - Ale
obiecaliśmy to Ulfrikowi i jego ludziom. Głupio to teraz wygląda, ale wówczas
liczyliśmy, że elfy się o niczym nie dowiedzą. Dlatego, kiedy się dowiedziały,
mieliśmy do wyboru, albo aresztować Ulfrika i jego popleczników, albo
przygotować się na kolejna wojnę z Dominium Altmerskim. Wybór był jasny. Teraz
Ulfrik zagraża niepewnemu pokojowi, dla którego tyle poświęciliśmy.
- Ależ to zdrada!
- zawołałam. - Ulfrik zdobył dla ciebie Pogranicze, jarlu, a w zamian posłałeś
go do więzienia?
- Nie miałem
innego wyjścia. Musiałem zachować Pogranicze i zachowam je nawet teraz.
- Kiedyś już je
straciłeś. Jak to się stało?
- Gdy Dominium
Altmerskie zaatakowało Cesarskie Miasto, Legion z miejsca zapomniał o pozostałych
prowincjach. Wielu zawiedzionych mieszkańców Pogranicza wykorzystało okazję, by
odrzucić władzę Cesarstwa i ogłosić się niezależnym królestwem. To było tylko
chaotyczne powstanie, lecz Pogranicze wymknęło się spod władz Cesarstwa na dwa
lata. Jednak przywódcy powstania nie zgodzili się na traktat pokojowy. Ukryli
się na wzgórzach i ogłosili się Renegatami.
Wszystko już
rozumiałam. Renegaci nie przyjęliby Konkordatu, dlatego Thalmor chciał ich
zniszczyć. Incydent Markarcki był Thalmorowi na rękę, co nie oznacza, że Ulfrik
świadomie go wspierał. Nie, na pewno nie był agentem Thalmoru. Przecież wymógł
na jarlu obietnicę, że nie zakaże kultu Talosa, czyli starał się znieść
Konkordat. Skończyło się tak, że Ulfrik został zamknięty w więzieniu, a
Pogranicze znów znalazło się pod kontrolą Cesarstwa, a więc i Thalmoru. Dlatego
powstali Gromowładni. Z powodu zdrady Igmunda.
- Na targowisku
doszło do ataku - powiedziałam, ukrywając swój gniew.
- Strażnicy już mi
powiedzieli - odparł Igmund. - Biedna Margret. Świadkowie twierdzą, że
napastnik wykrzykiwał jakieś bzdury, że jest Renegatem. Wyjaśnijmy sobie coś.
Markart ma pewne kłopoty, ale w mieście nie ma żadnych Renegatów. Stanowią
zagrożenie tylko na wzgórzach i na traktach, przy których mieszkają. Wszędzie
indziej panujemy nad sytuacją.
Już widzę, jak
taki tchórz panuje nad sytuacją. Wszystko już wiem. Jarl Igmund znajduje się
teraz w trudnej sytuacji, ponieważ przez swe tchórzostwo stał się marionetką
zbyt wielu osób. Znalazł się między młotem a kowadłem, a mówiąc ściślej między
Cesarstwem, Rodem Srebrno-Krwistych, a Renegatami.
- Wybacz, ale
muszę się zająć miastem - powiedział Igmund, jakby naprawdę cokolwiek w tym mieście
znajdowało się jeszcze pod jego kontrolą, poczym podniósł się z tronu i wyszedł
z sali tronowej.
Starzec
zasiadający obok jego tronu, który do tej pory zajęty był czytaniem jakiegoś
długiego listu, teraz podniósł na mnie swój wzrok. Uśmiechnęłam się do niego
niepewnie.
- Nazywam się
Raerek - powiedział, podchodząc w moją stronę. - Jestem wujem Igmunda, jak
również jego zarządcą. Wybacz, mam listy do przeczytania.
Zrozumiałam, że
mam opuścić pałac. Uczyniłam to niezwłocznie.
Oddaliłam się od
Grodu Podkamień i minęłam wodospad płynący w dole miasta. Było tu naprawdę
pięknie. Schodziłam w dół, zmierzając do hut. Nie mogłam jednak do nich trafić.
Przez chwilę chodziłam w kółko. To miasto jest okropne. Znacznie gorsze od
Brumy. W końcu znalazłam się przed złotymi drzwiami, na których wisiała
tabliczka z napisem "Skarbiec". Budynek, w którym znajdowały się owe
drzwi, wyglądał ciekawie, więc weszłam do środka. Znalazłam się w pomieszczeniu
ze sklepową ladą. Stała za nią jakaś kobieta o krótki, brązowych włosach,
bardzo ładnie ubrana.
- Skarbiec jest w
zasadzie dostępny tylko dla członków rodziny Srebrno-Krwistych. To nie miejsce
dla ciebie - oświadczyła.
- A jeśli powiem,
że chcę się czegoś dowiedzieć na temat Srebrno-Krwistych - powiedziałam.
- To stary klan
cieszący się dużym szacunkiem w całym Pograniczu - odparła szatynka. -Srebrno-Krwiści
mają wiele ziemi w tych włościach, a także okoliczną gospodę. Kopalnia Cidhna
też oczywiście należy do nich. To najlepsze więzienie i źródło srebra w Skyrim.
- Kto tu rządzi,
tak naprawdę? - zapytałam, opierając się o ladę.
- Pomów z Thonarem
Srebrno-Krwistym, bo on tak naprawdę zajmuje się sprawami rodzinnymi. Jeśli
chcesz jednak rozmawiać o polityce, udaj się do jego brata Thongvora. Większość
czasu spędza w Grodzie Podkamień.
Tak wygląda układ
władzy w Markarcie. Sprawuje ją dwoje braci.
- Poznałam już Thongvora,
ale muszę zobaczyć się z Thonarem - powiedziałam.
- Obawiam się, że
prosił, by mu nie przeszkadzano. Ma ważne sprawy - odparła szatynka.
- Ważne sprawy,
powiadasz . - Sięgnęłam do sakiewki i wręczyłam jej 270 septimów.
- Tutaj pieniądze
otwierają każde drzwi - kobieta uśmiechnęła się i wsypała pieniądze do swojej
sakwy. - Chodź! Mam rachunki do zrobienia.
Poprowadziła mnie
pod drzwi wiodąc do prywatnej części domostwa. Gdy się od nich odsunęła, otworzyły
się niespodziewanie. Na progu stanęła blondwłosa kobieta w niezwykle rozrzutnym
stroju. Popatrzyła na mnie z góry i nie odpowiedziała na mój serdeczny uśmiech.
Miast tego minęła mnie bez słowa i usiadła za znajdującym się przy recepcji
stole. Tuż obok jakaś staruszka zamiatała podłogę.
- Wybacz za najście,
pani, lecz chciałabym rozmówić się z rodziną Srebrno-Krwistych.
- Nazywam się
Betrid Srebrno-Krwista - przedstawiła się kobieta, dumnie potrząsając głową. -
Jestem żoną Thonara Srebrno-Krwistego. Pamiętaj o tym, gdy ze mną rozmawiasz.
- Jesteś, pani,
żoną Thonara? Jaki on jest? - spytałam.
- Jest głową tej
rodziny. Może nie jest najstarszy, ale to mój Thonar robi wszystko, dzięki czemu
jesteśmy szanowani - odpowiedziała z gniewem.
- Z przyjemnością
go poznam.
- I tak mnie
nudziła rozmowa z tobą - Betrid sięgnęła po leżącą na stole książkę i zaczęła
ją czytać.
Wredna. Weszłam do
sąsiedniego pokoju. Bogacz, który najpewniej był Thonarem Srebrno-Krwistym,
siedził przy stole i jadł kolację. Okazał się być niezbyt młodym, łysiejącym
mężczyzną.
- Co tu robisz?
Mówiłem, żadnych gości! - zawołał na mój widok.
Zamknęłam za sobą
drzwi i podeszłam do stołu pewnym krokiem.
- Chcę porozmawiać
o Margret, agentce Cesarstwa - oświadczyłam.
- A może
porozmawiamy o tobie - odpowiedział z błyskiem w oku. - O Agentce Gromowładnych?
Sposępniałam.
Najwyraźniej jego brat opowiedział mu o mnie. Nie jest dobrze.
- Tak jest, wiem o
tobie, tak samo, jak wiedziałem o Margret. Ile jeszcze psów wyśle za mną Cesarz?
To moja sprawa, moje miasto! - zawołał z wściekłością - Zarówno kochasie
Cesarstwa, jak i wy, kochasie Ulfrika Gromowładnego, powinniście się trzymać z
daleka! Wynoś się!
Nagle za drzwiami rozległ
się krzyk:
- Za Renegatów!
- Co? - Thonar
zerwał się od stołu. - Na bogów! Betrid!
Wybiegliśmy z
pokoju. Betrid leżała na ziemi, a nad nią stała staruszka, która przed chwilą
zamiatała podłogę. W ręku trzymała zakrwawiony nóż. Natychmiast rzuciła się na
mnie. Wyciągnęłam miecz z pochwy zamaszystym ruchem, rozcinając napastnicze
brzuch. Dobiłam ja drugim ciosem. Wtedy rzucił się na mnie młody mężczyzna.
Odparłam cios jego miecza i kopnęłam go kolanem w krocze. Następnie cięłam go w
gardło i pchnęłam w pierś. Padł na podłogę martwy.
Thonar trzymał swą
żonę w ramionach i płakał. Uklękłam obok i sprawdziłam jej puls. Nie żyła.
- Moja żona!
Zabili ją! Cholerny Madanach! Niech szlag trafi ten jego renegacki tyłek! -
krzyczał Thonar z rozpaczą.
Podchodzę do
dziewczyny, która stała przy recepcji. Ona także była martwa. Najwyraźniej
zabił ją ten młody mężczyzna, który zaatakował mnie przed chwilą. Czułam się
okropnie. Znów podeszłam do zrozpaczonego Thonara.
- Przykro mi -
przemówiłam łagodnie.
- Nieprawda. Nie
jest ci przykro - zawołał z wściekłością, wciąż przyciskając ciało żony do swej
piersi. - Chcesz wiedzieć, kim właściwie są Renegaci? To moje marionetki, a ich
"król" gnije w Kopalni Cidhna. Miał ich trzymać pod kontrolą.
- Jesteś w
porozumieniu z Renegatami? - zapytałam zdziwiona.
- Gdy zmiażdżono
ich powstanie, kazałem przyprowadzić do mnie Madanacha. Był dzikusem, ale
przydatnym. Zaoferowałem mu odwołanie egzekucji, jeśli za pomocą swych wpływów
pomoże mi radzić sobie z pojawiającymi się przeszkodami. Rywale, agenci,
idioci. Pozwoliłem mu więc prowadzić swoją małą rebelię wewnątrz Cidhny. Teraz
jest nie do upilnowania.
- Chcesz bym
zajęła się Madanachem?
- Masz już, na
czym ci zależało. To wszystko twoja wina! - wykrzyknął z wściekłością. - Ty i
Madanach jesteście zwierzętami! Sprawię, że będziecie gnić za to w Cidhnie.
Wynoś się z mojego domu!
- Jasne, to moja wina.
To ja się układałam z niebezpieczną grupą przestępczą - powiedziałam ironicznie.
- Wynoś się z mego
domu! Natychmiast!
Wyszłam stamtąd.
Wydawało mi się, że wiem już wszystko, co ważne, w sprawie Renegatów. Zeszłam w
dół i nareszcie odnalazłam hutę. Po chwili weszłam do kanałów, zwanych
Labiryntem.
- Ale syf! -
zawołałam, gdy tylko oświetliłam sobie wnętrze Labiryntu magicznym światłem.
Wszystko było tu wykonane
z kamienia. Wilgotny korytarz niemiłosiernie cuchnął. Przeszłam parę kroków i spotykam
jakiegoś rudowłosego żebraka w brudnych, obdartych łachmanach.
- Labirynt nie
jest dla ciebie. Zaufaj mi - powiedział.
- Chyba się nie
znamy, prawda? - uśmiechnęłam się.
- Nazywam się
Garvey - odparł żebrak. - Labirynt to nie miejsce dla ludzi twojego pokroju.
Czego tu chcesz?
- Znałeś Weylina?
- spytałam.
- No pewnie. Znam
wszystkich, którzy siedzą w Labiryncie, a nawet wiem, gdzie mieszkał. Teraz
pewnie kto inny zajmie jego pokój.
- Mogłabym
zobaczyć ten pokój?
- Wybacz, ale
chyba nie do końca tu pasujesz.
- To bardzo ważne.
Zaufaj mi - chwyciłam go delikatnie za nadgarstek, rzucając urok.
- Zaufanie nic nie
kosztuje - odpowiedział, nie mogąc już oderwać ode mnie wzroku.
Na szczęście nie
wyszłam z prawy w rzucaniu uroków, a umysł Garveya nie był zbyt potężny.
Mężczyzna poprowadził mnie do pokoju Weylina. Po drodze minęliśmy jakąś
kobietę, która na mój widok powiedziała:
- Nie chcesz tu
być. Nikt nie chce. Nie ma tu nikogo, kto nie nabawił się pylicy, albo ataksji.
Wyglądała na
chorą. Garvey otworzył drzwi kluczem. Weszłam do pokoju Weylina, choć właściwie
ciężko było nazwać to pomieszczenie pokojem. Była to naprawdę ohydna izba.
Jedynym meblem było łóżko z kamienia. Leżał się na nim papierowy liścik.
Podniosłam go i przeczytałam:
Weylinie,
zostałeś wybrany, by zasiać strach w sercach Nordów. Udaj
się jutro na rynek. Bedziesz wiedział, co masz robić.
N.
N? Nie napisał
tego Madanach, lecz ktoś inny. Thonar nie powiedział mi wszystkiego. Prócz
Madanacha potrzebował kogoś, kto nie siedzi w więzieniu. Tylko kto to jest?
Wyszłam z izby i
podeszłam do chorej kobiety.
- Nie bój się,
pomogę ci - szepnęłam, dotykając jej skroni i rzucając zaklęcie uzdrawiające.
Moja magia na nic
się zdała. Czułam, że jest chora. Wyciągnęłam z plecaka miksturę uzdrawiającą i
podałam jej.
- Wypij to.
Powinnaś potem poczuć sie lepiej.
- Dziękuję -
kobieta wzięła ode mnie flakon z miksturą i spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
Gdy wyszłam z
Labiryntu, było już ciemno. W świetle księżyców ujrzałam przed sobą sylwetkę
muskularnego mężczyzny w zbroi.
- Węszysz tam,
gdzie cię nie chcą. Czas dać ci nauczkę - powiedział groźnie.
- Kto cię
przysłał? - zapytałam hardo.
- Ktoś komu nie
podoba się, że zadajesz pytania. No chodź, pokaż na co cię stać! - zawołał
osiłek idąc w moją stronę.
Uchyliłam się
przed ciosem jego pięści i chwyciłam go za ramię, wyobrażając sobie, że
zaciskam palce na skale. W ten sposób rzuciłam na niego zaklęcie paraliżu. Jego
ciało zesztywniało tak bardzo, że wystarczyło, iż lekko podcięłam mu nogi, a
runął na ziemię, jak długi. Paraliż szybko z niego zszedł. Na szczęście ja
jeszcze szybciej przycisnęłam kolano do jego piersi i zakończenie mego miecza
do gardła.
- Ty parszywy,
magiczny jednostrzałowcu! - zawołał, gdy odzyskał już głos.
- Gadaj, dla kogo
pracujesz, albo wyślę cię na spotkanie z bogami! - zawołałam.
- Przysłał mnie
Nepos Nochal. Staruszek wydaje rozkazy - odpowiedział osiłek.
- Nepos Nochal,
czyli pan N. - Odsunęłam od zbira swój miecz i swoje kolano. - Teraz
zaprowadzisz mnie do niego.
Schowałam miecz do
pochwy, lecz cały czas byłam czujna. Osiłek prowadził mnie przez miasto. Była
już noc. Minęliśmy kuźnię i kierowaliśmy się cały czas w górę. Po raz kolejny
pomyślałam, że to miasto to kompletny labirynt.
4 dzień, Zmierzch Słońca:
Weszłam do domu
Neposa. Przebywały tu trzy osoby: kobieta i dwóch mężczyzn. Kobieta miała siwe
włosy, ale była raczej młoda. Jej oczy obmalowane były żółtą farbą. Mężczyźni
zamiatali podłogę.
- Przepraszam.
Czego tu szukasz? - zwróciła się do mnie kobieta miłym głosem.
- Przychodzę do
Neposa - odparłam.
- Nie spodziewaliśmy
się ciebie, a staruszek potrzebuje odpoczynku - jej glos przestał być miły. -
Zajrzyj tu kiedy indziej.
- Zaczekaj -
odezwał się ktoś z sąsiedniego pokoju. - W porządku, kochanie. Wpuść ją.
- Tak, Neposie -
odpowiedziała kobieta, poczym zwróciła sie do mnie. - Dobrze słyszałaś. Śmiało.
Wkroczyłam do
sąsiedniego pokoju. W fotelu przy
kominku siedział mężczyzna. Stanęłam tuż obok. Na kolanach trzymał otwartą
książkę. Był stary i łysy. Miał strasznie duży, orli nos. Zrozumiał, czemu
nazywają go "Nochal".
- Bardzo
przepraszam za moją gosposię . Jest wobec mnie odrobinę nadopiekuńcza - Nepos
spojrzał na mnie z uśmiechem. - A teraz, czego chcesz?
- Przed chwilą z
twojego rozkazu zaatakował mnie pewien zbir - odpowiedziałam.
- Tak. Jak widać,
jesteś prawdziwym psem tropicielem - powiedział miłym głosem, patrząc w ogień.
- Udało ci się mnie wywęszyć. Gram w tę grę od ponad dwudziestu lat, posyłając
młodych na śmierć, a wszystko to w imię Renegatów. Jestem... zmęczony. Taki
zmęczony.
- Dlaczego?
Dlaczego robisz to wszystko?
- Ponieważ mój
król mi kazał. Madanach. Gdy powstanie upadło po interwencji Nordów, wtrącili
go do kopalni. Nie wiem, jakim sposobem, ale udało mu się przejść. Dostaję od
niego wiadomości i przekazuję dalej jego rozkazy, nie zadając przy tym zbędnych
pytań.
- Wspomniałeś o
powstaniu.
- Markart oraz
Pogranicze to nasze ziemie. Dlatego jesteśmy Renegatami. Nie możemy odzyskać
domu, który prawnie należy do nas. Lecz w czasie wojny z elfami mieliśmy swoją
chwilę. Przepędziliśmy Nordów z Pogranicza dzięki wielkiemu powstaniu. Wtedy
nadszedł Ulfrik i jego ludzie. Ci, którzy nie uciekli, zostali straceni. Poza
mną i królem i garstką innych.
Wiedziałam już na
prawdę wszystko. Właściwie było to dziwne, że pozyskałam te wszystkie
informacje z taką łatwością. Bardzo dziwne.
- Dlaczego mi to
wszystko mówisz? - zapytałam.
- Kochana
dziewczynko, kto powiedział, że wyjdziesz stąd żywa? - oczy Neposa
zabłyszczały. - Widziano, jak wchodzisz do środka. Dziewczyna przy drzwiach to
agentka Renegatów przebrana za służącą. Nie jesteś pierwszą osobą, która zaszła
tak daleko. Nie będziesz też ostatnią.
Fakt, że za chwilę
spróbuje mnie zabić mogłam mu jeszcze wybaczyć, ale nazwania mnie dziewczynką
nigdy w życiu! Musiałam przygotować się do walki.
- Zaczekaj, mam
coś dla ciebie - powiedziałam.
Nepos spojrzał na
mnie z zainteresowaniem. Sięgnęłam do plecaka i wyciągnęłam buteleczkę z
trucizną, którą chlusnęłam mu w twarz. Starzec krzyknął z bólu, gdyż trucizna natychmiast
zaczęła palić jego skórę i wypalać mu oczy. Wbiłam mu miecz w serce, lecz w
następnej chwili poczułam dotkliwy ból. Krew trysnęła z moich pleców.
Odwróciłam się gwałtownie przecinając gardło jednego z mężczyzn stojących za
mną. Zablokował cios drugiego i rzuciłam w niego kulę ognia. Jego ubranie
zapłonęło. Z krzykiem rzucił się na podłogę, usiłując ugasić płomienie, które
mimo to, coraz dotkliwiej trawiły jego ciało. Po chwili był już martwy. Uzdrowiłam
się. Wtedy zaatakowała mnie kobieta. Wykonałam unik, poczym chwyciłam ją za włosy
i wbiłam jej miecz w plecy.
- Dziewczynka -
też coś! - syknęłam, patrząc na martwe ciała leżące wokół mnie.
Następnie
przeszukałam je. Zabrałam Neposowi kilka drogocennych pierścieni, które nosił
na palcach. W szafce odnalazłam dziennik, srebrny naszyjnik z szafirem i 400
septimów. Usiadłam przy kominku i przeczytałam ostatnie zapiski w dzienniku
Neposa:
Na starość zaczynam mieć zgryzoty. Tyle młodych posłanych
na śmierć. Wszystko w imię Renegatów, wszystko w imię Madanacha. Królu mój,
który czuwasz nad nami zza żelaznych krat Kopalni Cidhna, jak długo już ci
służę? Od czasu powstania przeciwko Nordom? Czy cała ta przemoc nie przysłania
naszego przeznaczenia? Jakiż mam wybór, jeśli nie robić to, co mi każą?
Wszystko było już
jasne. Sprawa rozwiązana. Pozostało mi tylko przekazać wszystko Eltrysowi.
Zjadłam znajdujący się na stole posiłek (pieczone ziemniaki z kurczakiem),
ponieważ byłam głodna, i wyszłam na ulicę. Mój płaszcz był zakrwawiony, ale
szybko wyczyściłam go za pomocą magii.
Choć było jeszcze
przed świtem, udałam się do kaplicy Talosa. Gdy weszłam do środka, ujrzałam trzech
strażników stojących przed ołtarzem. Byłam zaskoczona ich widokiem. Jeden z
nich wspiął się po schodach i staną tuż przede mną.
- Ostrzegaliśmy
cię, ale widać, że uwielbiasz kłopoty - oświadczył. - Teraz musimy powiązać cię
ze wszystkimi niedawnymi morderstwami, uciszyć świadków, pracować, pracować,
pracować.
Jeszcze raz
spojrzałam w dół, na ołtarz Talosa. Eltys leżał tuż przed nim w kałuży krwi.
Ogarnęła mnie rozpacz i wściekłość.
- Nie ma w tobie
krzty uczciwości - krzyknęłam na strażnika, dobywając miecza. - Jesteś na pasku
Thonara.
- Mamy w tym
mieście niezłe układy i nie pozwolimy ci tego popsuć - odparł mężczyzna. -Masz
z tym jakiś problem? Idź do Madanacha. Żebraczy król i Renegaci z pewnością
chętnie cię poznają. Pójdziesz z nami. Czeka cię dożywocie w Kopalni Cidhna.
- Nie weźmiecie
mnie żywcem!
- W życiu nie opuścisz Markartu.
Skrzyżowaliśmy
ostrza naszych mieczy. Byłam wystarczająco wściekła, by rzucić zaklęcie, zwane
Furią czarodzieja. Z mojej lewej dłoni wytrysnęły płomienie, które poparzyły
stojącego przede mną strażnika. Jego ubranie zapaliło się, jednak szybko zdołał
je ugasić. Następnie z mojej dłoni wydostał się przejmujący mróz, a skóra mego
przeciwnika mocno się zaczerwieniła. Krzyknął z bólu, opuszczając miecz i
chwytając się za odmrożona twarz swymi odmrożonymi dłońmi. Na końcu z moich
dłoni wystrzeliły błyskawice, które poraziły strażnika tak dotkliwie, że
stracił przytomność. Następni strażnicy byli już jednak przy mnie. Sparowałam
cios jednego z nich i cięłam go w bok. W tym momencie jego towarzysz uderzył
mnie w skroń rękojeścią. Pogrążyłam się w ciemności.
Kiedy odzyskałam
przytomność, głowa pękała mi z bólu. Było mi zimno. Poczułam, że mam na sobie
jakieś szorstkie ubranie. Otworzyłam oczy i podniosłam się ostrożnie.
Znajdowałam się w więziennej celi. Miałam na sobie jakieś łachmany. Gdy byłam
nie przytomna, odebrano mi wszystkie przedmioty, które nosiłam ze sobą. Fakt,
że ktoś zdjął ze mnie ubranie, by odziać mnie w więzienny strój, napawał mnie
przerażeniem. Będąc nieprzytomną byłam zupełnie bezbronna. Mogli zrobić ze mną
dosłownie wszystko. Przede mną stała orczyca w stalowej zbroi:
- Jestem Urzoga
gra-Shugurz - powiedziała nieprzyjemnym głosem.
- Astarte -
podałam swoje imię, nie sądząc, bym w obecnej sytuacji mogła sobie jeszcze
bardziej zaszkodzić.
- No dobra, patrz
przed siebie - rozkazała orczyca. - Teraz jesteś w Kopalni Cidhna. Masz zarobić
na swoje utrzymanie. W tym więzieniu nie wypoczywa się w celi. Tu się pracuje.
Będziesz wydobywać rudę, dopóki nie zaczniesz rzygać sztabami srebra.
Rozumiesz?
- Przykro mi, to
ucho mam trochę przygłuche - odparłam, dłubiąc palcem w prawym uchu.
- Nie kombinuj! Ja
tu rządzę. Nie rób tego więcej, bo obetnę ci palce u nóg. Dobra, otwieraj!
Strażnik otworzył
moją celę.
- Teraz ty. Chodź
tu! - Urzoga wyszła z celi i gestem nakazała mi to samo.
Poza obskurną,
podartą tuniką, miałam na sobie onuce owinięte wokół moich stóp. Zabrali mi
wszystkie moje rzeczy. Również buty. Jednak został mi jeden wytrych, który
nosiłam ukryty w onucach. Sprawdziłam to dyskretnie, udając, że poprawiam onuce
na stopach. Wyszłam z celi. Stałam na skale. W dole, na środku groty, w której
się znajdowałam płonęło ognisko, przy którym siedział jakiś więzień. Trochę
dalej stał wielki ork, który zasłaniał plecami jakiś tunel. Podeszłam do
ogniska. Zamknęłam oczy, pomasowałam skronie i pozbyłam się nieznośnego bólu
głowy. Mogli odebrać mi mój miecz, ale nie mogli odebrać mi magii. Obróciłam się
i spostrzegłam, że orczyca i strażnik gdzieś zniknęli. Usiadłam przy ogniu,
chcąc się ogrzać.
- Jak cię zwą? -
spytał mnie siedzący przy ognisku więzień.
- Astarte z
Cyrodiil - odpowiedziałam.
Obojętność na jego
twarzy wskazywała na to, że nigdy o mnie nie słyszał.
- A ciebie, jak
zwą? - zapytałam.
- Uraccen -
przedstawił się. - Gdy mnie zabrano, musiałem zostawić swoją córkę, Uaile. Za
co siedzisz, świeżynko?
- Za nic. Wsadzili
mnie za niewinność - odpowiedziałam z gniewem.
- Niewinność?
Swojego pierwszego morderstwa też nie popełniłem, ale wszystkie późniejsze to
już moja robota. Moja rada, odpracuj wyrok przy kilofie i wiej stąd. Nie chcesz
chyba dostać kosy w brzuch z powodu butelki skoomy?
- Co to "kosa?"
- Małe ostrze.
Łatwo je ukryć. To znaczy, jasne, możesz zamachnąć się komuś kilofem w twarz,
ale raczej każdy zorientuje się, że to robisz. Masz problem z jakimś więźniem?
Załatw sobie majcher. Słyszałem, że Grisvar ma jakiś na zbyciu, ale musisz
przekonać go, by zechciał cię obdarować.
- Często zażywacie
skoomę?
- Więźniowie
przemycają ją tu do środka. To nasza jedyna waluta.
- Za co właściwie siedzisz?
- Pewnej nocy
nordycki szlachcic, któremu służyłem, został pchnięty nożem. Nie była to moja
sprawka, ale wiedziałem, że to ja zostanę oskarżony, więc uciekłem. Dołączyłem
do Renegatów, zacząłem zabijać. Schwytano mnie, a teraz jestem tutaj.
- Dlaczego
wstąpiłeś w szeregi Renegatów? - spytałam zdziwiona.
- Bo życie według
dawnych obyczajów było lepsze. Nie było żadnych Nordów, ani ich praw. Pewnego dnia
Renegaci pomalują mury Markartu ich krwią.
Rozejrzałam się.
Potężny ork stojący nieopodal obserwował nas. On również wyglądał jednak na więźnia.
Poza nim wokół nas nie było nikogo.
- Gdzie strażnicy?
- zapytałam Uraccena.
- Przychodzą raz w
tygodniu, by uprzątnąć ciała, zabrać wydobytą przez nas rudę i uciszyć wichrzycieli
- odpowiedział starzec. - Wtedy też i tylko wtedy zostawiają nam pożywienie,
ale jeśli wydobyliśmy za mało rudy, musimy obejść się smakiem.
Więc taki jest
mroczny geniusz tego więzienia. Kopalnia i więzienie w jednym, żyjące własnym
życiem. Genialne, ale okrutne.
- Gdzie jest
Madanach? - zaryzykowałam pytanie wprost.
- Skoro o to
pytasz, to znaczy, że jesteś nowym skazańcem - Uraccen uśmiechnął się krzywo. -
Masz pecha, przyjaciółko. Strażnicy cię wystawili i to jak. Obawiam się, że
nikomu nie wolno rozmawiać z Madanachem. Chyba, że wcześniej uda im się przejść
obok Borkula Straszliwego, a nie chcesz rozmawiać z Borkulem Straszliwym.
- Borkul
Straszliwy?
W odpowiedzi
więzień wskazał mi ruchem głowy stojącego obok nas orka i szepnął:
- Strażnik
Madanacha. Wielki, nawet jak na orka. Słyszałem, że urwał komuś rękę i skatował
go nią na śmierć. Pod tym względem jest dość staroświecki.
Postanowiłam się
rozejrzeć. Udałam się w głąb kopalni. Wszędzie wokół słychać było nieustanne
uderzenia kilofów. Podeszłam do więźnia, który właśnie wydobywał rudę.
- Witaj! Jestem
tu... nowa. Jak cię zwą?
- Grisvar
Pechowiec - odpowiedział mężczyzna nie przerywając pracy. - Jarl uznał, że
stanowię zbyt duży problem. Wrzucił mnie tu razem z Renegatami. Zamknęli mnie o
jeden raz za dużo. Teraz mam dożywocie.
- Za co siedzisz?
- spytałam.
- Pierwszy raz?
Kradzież. Drugi? Kradzież. Trzeci raz? Kradzież. Tak to już ze mną jest.
- Wsadzili cię tu
za kradzież? Na dożywocie? Za kradzież?!- zawołałam zszokowana. - Od jak dawna
tu jesteś?
- Najpierw
siedziałem pół roku. Później rok, a potem dwa lata. Teraz mam dożywocie.
Rozmowa ze
złodziejem wydawała się znacznie bezpieczniejsza od rozmowy z mordercą, dlatego
zwróciłam się do Grisvara z pytaniem:
- Potrzebuję kosy.
Wiesz, jak ją zdobyć?
- A! Potrzebna ci
ochrona - zawołał złodziej. - Mogę to załatwić. A może najpierw zrobisz coś dla
mnie? Duach ma butelkę skoomy. Najlepszy destylowany księżycowy cukier. Aż się
trzęsę na samą myśl.
- Postaram się
zdobyć ją dla ciebie.
- Dziękuję,
przyjaciółko. Nie martw się. Mam dla ciebie kosę.
Podeszłam do
więźnia pracującego tuż obok.
- Ty jesteś Duach?
- Nie, nazywam się
Odvan - odpowiedział. - Zesłano mnie tutaj, bo ktoś powiedział, że jestem
Renegatem. Jestem niewinny. Nordowie mnie wrobili. Nigdy wcześniej nie
widziałem tego narzędzia zbrodni.
- O co cię
oskarżyli? - spytałam.
- Straże twierdzą,
że kogoś zamordowałem. Odsypiałem sobie w domu ciotki zakrapianą biesiadę, a tu
nagle wchodzą i mnie aresztują. Nie wiem nawet, kogo rzekomo zabiłem.
- Od jak dawna tu
jesteś?
- Kilka lat? Kiedy
tu przybyłem nie należałem do Renegatów, ale zdecydowałem się przyłączyć. Tak
jest łatwiej.
- Wszyscy
więźniowie należą do Renegatów.
- Wszyscy, którzy
żyją.
Poszłam dalej w
głąb kopalni. Była bardzo duża. Wyglądało na to, że jestem jedyną kobietą
przebywającą obecnie w tym okropnym miejscu. Jakiś więzień wykuwał rudę w
samotności. Podeszłam do niego i spytałam o imię. Okazało się, że to właśnie
Duach. Złapałam za kilof i uderzyłam parę razy w rudę obok niego. Duach szeptał
coś sam do siebie. Wyglądał na podejrzliwego człowieka.
- Za co siedzisz?
- zapytałam po trzecim uderzeniu kilofem, które wyczerpało moje siły.
- Jestem Renegatem
- odpowiedział skazaniec. - Nie udał nam się napad. Zostałem schwytany.
Oczywiście jestem Renegatem z wyboru i z przyjemnością oddałbym życie za
Pogranicze, ale Srebrno-Krwiści chcą rudy srebra, więc zesłano mnie tutaj.
- Podobno masz
skoomę - zagadnęłam.
Duach odrzucił
kilof, spojrzał na mnie groźnie i zawołał:
- Spojrzysz na
mnie tak jeszcze raz, a wypruję ci flaki. To moja skooma!
- Oddaj ją! -
zawołałam stanowczo, również odrzucając kilof.
- Dość tego! -
wykrzyknął wściekły, poczym wskazał palcem na przestrzeń za moją glową. -Co to
było?
Nie dałam się
nabrać. Uchyliłam się przed ciosem jego pięści. Mocno nadepnęłam mu na stopę i
uderzyłam go pięścią w twarz. Następnie chwyciłam go za ramię i rzuciłam
zaklęcie zesztywnienia. Mój przeciwnik natychmiast upadł na ziemię. Paraliż
trwał jedynie trzy sekundy, ale zanim zdążył się podnieść przystawiłam mu kilof
do gardła.
- Cholerni nałogowcy!
Ciągle mnie okradają - zawołał Duach z gniewem.
- A teraz, dawaj
tę skoomę! - rozkazałam z desperacją w głosie.
- Masz! Udław się!
- wyciągnął z kieszeni spodni buteleczkę napełnioną białym płynem.
Zabrałam narkotyk
i od razu wróciłam do Grisvara, który wciąż wykuwał rudę.
- Oto twoja skooma
- powiedziałam, wręczając mu buteleczkę.
- Masz swoją kosę
- Grisvar wręczył mi wąski sztylet. - Obiecaj, że nie użyjesz jej przeciwko
mnie, dobrze?
- Obiecuję -
odpowiedziałam, chwytając majcher. - Żegnaj!
- Do następnego
razu!
Podeszłam do orka
strzegącego kwatery Madanacha. Uraccen wciąż siedział przy ognisku.
- Nowe mięso. Miękkie,
delikatne... - powiedział Borkul patrząc na mnie łapczywie. -Pamiętasz uczucie
towarzyszące zabiciu pierwszej ofiary?
To było ciekawe
pytanie. Zastanowiłam się nad tym. Moimi pierwszymi ofiarami, które pamiętałam
byli agenci Mitycznego Brzasku ścigający cesarza Uriela VII w podziemiach
Cesarskiego Miasta. Postarałam sobie przypomnieć tę chwilę.
- To było
podniecające - odpowiedziałam. - Krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach, a twarz
rozpromienił mi uśmiech.
- Prawdziwy
zabijaka, tak jak ja - Borkul uśmiechnął się paskudnie. - Bogowie zesłali nas
tu, abyśmy zapełnili ich komnaty duszami. Pasujesz idealnie.
Patrząc na niego
aż bałam się zapytać, a jednak zrobiłam to:
- Za co siedzisz?
- Morderstwa,
bandytyzm, napady, kradzieże... i obijanie się - wyliczył ork powoli.
- Muszę zobaczyć
się z Madanachem - oświadczyłam.
- Chcesz rozmawiać
z żebraczym królem? Dobrze, ale najpierw musisz zapłacić me trudy. Może
przyniesiesz mi kosę. Tego bym nie potrzebował, ale może mi się przydać, gdy
będzie trzeba coś "skosić" - zaśmiał się sadystycznie.
- Oto twoja kosa - podałam mu majcher.
- Co? - ork
chwycił sztylet. - Wejdź, tylko nic tam nie kombinuj. Madanach jest mądrzejszy
niż ci się zdaje.
Borkul odsunął się
na bok, a ja weszłam do tunelu. Szłam wąską ścieżką w skale, która skręcała
kilkakrotnie. Nie miałam broni, ale miałam magię. Wreszcie weszłam do komnaty
Madanacha. Siedział przy stoliku i pisał list piórem. Był siwowłosym starcem.
- Proszę, proszę!
- Madanach podniósł na mnie swój wzrok. - Spójrz na siebie! Nordowie zrobili z
ciebie zwierzę, dziką bestię w klatce, rzuconą szaleństwu na pożarcie! A więc,
jak będzie, moja droga bestio? Czego pragniesz?! Informacji o Renegatach?!
Zemsty za próbę pozbawienia cię życia?!
Zamyśliłam się
teatralnie, poczym odparłam:
- Zacznijmy od
zemsty.
- Dobrze!
Zapraszam więc! Kończmy już to! - krzyknął naprawdę głośno, wstając od stołu.
Chwycił majcher
leżący na stole. Ja w tym czasie wyczarowałam sobie lodową włócznie i pchnęłam
go nią w brzuch. Jego żyły i tętnice zostały w następnej chwili skute lodem. Madanach
padł martwy, a lodowa włócznia rozpłynęła się w powietrzu. Zabieram majcher z
jego martwej dłoni. Byłam głodna. Na stole znajdowała się miska wypełniona
orzechami w miodzie oraz plaster koziego sera. Zjadam ser i skosztowałam
orzechów, poczym popiłam to wszystko winem z kielicha stojącego na stole.
Później przeszukałam ciało Madanacha. W jego kieszeni znalazłam jedynie jakiś klucz
i buteleczkę skoomy. Na stole leżał jakiś świeżo napisany list. Podniosłam go i
wyciągnęłam się na łóżku stojącym pod ścianą. Było bardzo wygodne. Zapoznałam
się z treścią listu:
Obiecałem wam, że uciekniemy z Kopalni Cidhna razem, i
znalazłem sposób. Gdybym zginął nim zdołam wam go pokazać, przeszukajcie cele
wokół mojej komnaty. Posłużcie się moim kluczem. Znajdziecie tunel prowadzący
do miasta.
Madanach.
Wiedziałam już
więc, jak stąd uciec. Może powinnam wrócić po resztę więźniów? Czy nie byłoby
to uczciwe? Czy nie powinni otrzymać jeszcze jednej szansy na normalne życie?
Współczułam złodziejowi, który otrzymał dożywocie, oraz zabójcy, który nie
popełnił pierwszego zabójstwa, o które go oskarżono. Zdjęta tym współczuciem,
postanowiłam, że nie ucieknę z Cidhny sama, i wróciłam po resztę więźniów.
Popełniłam błąd.
Nie opuściłam
jeszcze tunelu wiodącego do kwatery Madanacha, gdy zaatakował mnie Borkul.
- Gdzie jest
Madanach?! - krzyknął na mój widok.
- Zabiłam go -
odpowiedziałam.
Natychmiast rzucił
się na mnie z pięściami. Wbiłam mu majcher w pierś, lecz nie zatrzymał się,
tylko uderzył mnie w twarz, rozcinając mi wargę. Cisnęłam w niego kulą ognia,
lecz zdołał się przed nią uchylić, poczym uderzył mnie w twarz tak mocno, że
padłam na ziemię zalewając się krwią.
- Tylko na tyle
cię stać? - zapytał drwiąco.
Nie zdołałam się
podnieść, gdyż przygniótł mnie swoim cielskiem.
- Teraz się
zabawimy, laleczko - powiedział sadystycznie.
Zaczął zdzierać ze
mnie ubranie. Uderzałam go pięściami i kopałam z całych sił, lecz na nic się to
zdało. Był straszliwie silny. Nie mogłam mu się wyrwać. Unieruchomił mi ręce
tak, iż nie mogłam rzucić żadnego zaklęcia, ale na szczęście nie zatkał mi ust.
- Fus Ro Dah! - krzyknęłam, ile sił w
płucach.
Potęga mego głosu
pchnęła go w tył. Natychmiast wyczarowałam potężną błyskawicę. Borkul znajdował
się na tyle blisko, że mój czar zdołał go ugodzić. Padł na ziemię ledwo żywy.
Byłam jednak wciąż tak przerażona jego brutalnym atakiem, że nie zakończyłam
walki. Chwyciłam stojący pod ścianą kilof i zaczęłam go nim uderzać raz po raz.
Krew i kawałki tkanek tryskały w powietrzu, przylepiając mi się do włosów, twarzy
i podartych łachmanów. Borkul był już martwy, lecz ja wciąż uderzałam kilofem
jego zwłoki. Czyniłam to tak długo, aż opadłam z sił. Kiedy leżałam na ziemi w
kałuży krwi, pół przytomna z wyczerpania, Uraccen podszedł do mnie i krzycząc,
że zabiłam jego króla, Madanacha, wbił mi kosę między żebra. Miałam szczęście,
że ostrze minęło serce. W przeciwnym razie byłabym już martwa. Użyłam Krzyku
Nieugiętej Siły. Uraccen uderzył głową o ścianę i stracił przytomność.
Ledwo dałam radę
wyciągnąć sobie majcher z piersi i uzdrowić się. Wiedziałam, że jeśli stracę
teraz przytomność, to będzie po mnie. Jakimś cudem zdołałam wstać, chwycić
zakrwawiony kilof w dłonie, i rzucić się do ucieczki. Nie pamiętam, jak
dotarłam do celi obok kwatery Madanacha. Otworzyłam ją odebranym mu kluczem,
który wciąż spoczywał w mojej kieszeni. Nie wiem co by było, gdybym go zgubiła.
Musiałam się stąd wydostać. W celi leżał jakiś kościotrup. Za nim zaś odnalazłam
tunel, którym wyszłam do dwemerskich ruin w jakiejś jaskini. Szłam typowym
dwemerskim korytarzem, gdy nagle rzucił się na mnie wielki mechaniczny pająk.
Rozwaliłam go kilofem. Nie było to jednak jedyne czyhające na mnie
niebezpieczeństwo. Następną wrogą maszynę rozwaliłam błyskawicami i kulami ognia.
Ominęłam gorącą parę i poszłam dalej. Po dłuższej wędrówce, natknęłam się na
dwóch mechanicznych żołnierzy, których unieszkodliwiłam błyskawicami. Wreszcie
wyszłam na powierzchnię. Był późny wieczór. Świeże powietrze wypełniło me
płuca. Znajdowałam się przy jakiejś markarckiej uliczce. Przeżyłam w tej chwili
ogromną radość i niewyobrażalną ulgę.
Nagle usłyszałam,
że ktoś skrada się w moją stronę. Spojrzałam w bok i w świetle księżyców
ujrzałam Thonara srebrno-Krwistego, który w następnej chwili rzucił mi pod nogi
mój własny plecak, mój biały futrzany płaszcz, w którym zawinięta była również
moja spódnica i gorset oraz moje buty. Potem odpiął od pasa mój własny elfi
miecz i podał mi go, mówiąc:
- Moje oczy,
widząc ciebie, mówią, że Madanach nie żyje. Rodzina Srebrno-Krwistych wiele ci
zawdzięcza. Jarl oficjalnie cię ułaskawił, a ja zająłem się kilkoma
pomniejszymi sprawami.
Chwyciłam miecz i
spojrzałam na niego z gniewem. Nie będzie mi teraz zgrywał bohatera. Nie po
tym, jak zabił niewinnego człowieka, tylko dlatego, że za dużo wiedział.
- To ty, wraz ze
swymi zbirami, mnie aresztowaliście! - wykrzyknęłam z wściekłością.
Gdyby niewyczerpana
mana, chyba zabiłabym go w tej chwili wzrokiem.
- Udało ci się
dowieść, że dobrze postąpiłem - odpowiedział bez wyrzutów sumienia. - Nie patrz
tak na mnie! Oczywiście. Co powiesz na mały upominek za twoje wysiłki? Oto mój
pierścień rodowy i wszystkie zarekwirowane przez strażników rzeczy - ściągnął z
palca sygnet i wcisnął mi go w dłoń. - A teraz wybacz. Muszę jakoś znaleźć
ludzi do naszej opuszczonej niedawno kopalni.
Nareszcie mogłam
się przebrać. Szybko opatuliłam się płaszczem, gdyż drżałam z zimna. Włożyłam
na szyję Amulet Dibelli oraz diadem z szmaragdami na głowę. Pierścień rodu
Srebrno-Krwistych nie był mi do niczego potrzebny. Przez chwilę chciałam go po
prostu wyrzucić. Po namyśle doszłam jednak do wniosku, że lepiej będzie go
sprzedać.
- Srebrno-Krwiści
spłacają swe długi. Dziękuję - powiedział Thonar i oddalił się znikając w
ciemnościach nadchodzącej nocy.
Wsunęłam buty na nogi
i włożyłam plecak na plecy. W sumie spędziłam w więzieniu jakieś dwanaście
godzin. Postanawiam odwiedzić Świątynię Dibelli i poprosić tamtejsze kapłanki o
schronienie na tę noc, a rankiem opuścić Markart. Nie miałam jednak pojęcia
gdzie jestem i jak trafić do świątyni. Bo jakiejś godzinie błądzenia, znalazłam
się na targu. Zapukałam do drzwi domu jubilera. Otworzyła mi jego żona, Kerah.
Omal nie krzyknęła na mój widok. Byłam zakrwawiona, brudna, przemarznięta i
okropnie zmęczona. Musiałam wyglądać okropnie.
- Przepraszam, że
niepokoję o tak późnej porze, ale czy mogę poprosić o kąpiel i ciepłe łóżko? -
spytałam, patrząc na nią błagalnie.
- Oczywiście.
Wejdź, dziecko - szybko wciągnęła mnie do środka.
Kerah, jej mąż
Endon oraz dziewięcioletnia córka Adara, ugościli mnie w swym domu. Prosta
redgardzka rodzina zaoferowała mi swoją bezinteresowną pomoc, widząc, iż
naprawdę jestem w potrzebie. Przygotowali mi kąpiel, kolację i ciepłe łóżko do
spania. Dzięki nim, po ucieczce z więzienia, przeżyłam spokojną noc.
5 dzień, Zmierzch Słońca:
Rankiem opuściłam
mury Markartu, wcześniej pozostawiając pierścień rodu Srebrno-Krwistych
redgardzkiej rodzinie, która udzieliła mi schronienia. Gdy przechodziłam obok
miejskich stajni, odkryłam, że są pełne pięknych koni. Z umaszczenia
przypominały mi mojego Srokatego. Ich sierść była brązowa i pokryta duży
białymi plamkami. Podeszłam do stajennego:
- Witam! Piękne ma
pan konie - zagadnęłam.
- Mów mi Cedran,
panienko - odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech. - Na Pograniczu będziesz
potrzebować dobrego konia. To właśnie oferujemy. Jeśli będziesz dobrze
traktować swego konia, zawiezie cię nawet do Otchłani i z powrotem.
- Mogę kupić
konia? - zapytałam naprawdę gotowa na taki zakup.
- Mam jednego w
pełni osiodłanego i gotowego do drogi. Ile chcesz zapłacić?
- 500 septimów?
- Oby granie nie
odsuwały ci się spod stóp.
Chwilę później
przemierzałam Pogranicze na grzbiecie mojej nowej klaczy. Poszukiwałam obozu
Gromowładnych. Po strasznych przeżyciach w Markarcie, pragnęłam znaleźć się
wśród swoich towarzyszy broni. Wiedziałam, że w ich gronie poczuję się
bezpiecznie.
8 dzień, Zmierzch Słońca:
Przebywałam w
obozie Gromowładnych na Pograniczu. W ostatnich dniach zajmowałam się
uzdrawianiem rannych towarzyszy broni. Zdążyłam też zaprzyjaźnić się z moją
klaczą, którą zakupiłam pod Markartem, a która była łudząco podobna do mego
ukochanego ogiera, na grzbiecie którego przemierzałam Cyrodiil przed dwustu
laty. Właśnie na cześć Srokatego, nazwałam moją klacz Srokatą. Wolne chwile
spędzałam w towarzystwie dwójki Gromowładnych, Cadego i Frei.
Cade był synem Kery
i Endona, małżeństwa Redgardów, którzy udzielili mi schronienia w Markarcie.
Miał niezwykle ciemna, prawie czarną, skórę oraz krótkie i bardzo mocno kręcone
włosy. Freja była Nordką z Pękniny, obdarzoną niezwykłą urodą. Miała bardzo
jasną, właściwie porcelanową, karnację, i jasnoniebieskie oczy. Jej długie
włosy, które zwykle nosiła rozpuszczone, a do walki układała w wysoki kok,
wprawiały mnie w zachwyt, ilekroć je widziałam. Były niemożliwie proste,
niemożliwie gładkie i niemożliwie białe. Cade i Freja poznali się na początku
wojny i bardzo się zaprzyjaźnili. Nieomal wszystko robili razem. Ich relacje
nie miały jednak podłoża seksualnego, nie byli w sobie zakochani. Darzyli się
po prostu czystą i szczerą przyjaźnią, taką, jaka często łączy towarzyszy broni.
Po porannej
toalecie, która była nie lada wyczynem z racji panowania okropnie niskich
temperatur , włożyłam na siebie szaty arcymaga, będące najcieplejszym ubraniem,
jakie posiadałam, oraz mój futrzany płaszcz. Kiedy zapinałam złote guziki
płaszcza, do mojego namiotu wpadła zdyszana Freja.
- Cade jest ranny!
Pomóż mu! - wykrzyknęła.
- Co się stało? -
spytałam, w ślad za nią wybiegając z namiotu.
- Robiliśmy zwiad i
natknęliśmy się na Renegatów - odpowiedziała Freja, ledwie łapiąc oddech.
Weszłyśmy do
namiotu szpitalnego, w którym ostatnio spędzałam najwięcej czasu. Cade siedział
na jednym z materaców, ze strzałą wbitą w pierś. Otaczało go kilku
Gromowładnych. Odsunęli się, kiedy podeszłam do pacjenta.
- Spokojnie, Cade
- przemówiłam łagodnie, klękając przed nim. - Uzdrowię cię, ale najpierw muszę
wyciągnąć strzałę. To będzie boleć.
- Nie jestem
dzieckiem, Astarte - odpowiedział Redgard hardo.
Bez zbędnych ceregieli wyszarpnęłam strzałę z
rany na piersi Cade, poczym przyłożyłam do niej dłoń, rzucając zaklęcie
uzdrawiające. Potrafiłam w ten sposób zregenerować wszystkie tkanki, poza
tkanką nerwową, z którą wciąż miałam poważny problem. Oczywiście regeneracja
skóry zawsze jest najprostsza, regeneracja narządów wewnętrznych i mięśni
trochę trudniejsza, a przy regeneracji kości trzeba się już solidnie natrudzić.
Trudno jest również zwiększyć za pomocą magii ilości krwi krążącej w
organizmie. Na szczęście Cade nie miał uszkodzonych kości i stracił bardzo
niewiele krwi, toteż uzdrowiłam go bardzo szybko i nic mu już nie groziło. Pod
warunkiem oczywiście, że strzała nie była zatruta. Zakażeniem nie należało się
martwić, gdyż magia uzdrawiająca z miejsca je likwiduje. Gdybym mogła, na
wszelki wypadek podałabym pacjentowi miksturę zwalczającą trucizny, ale żadnej
nie posiadałam, toteż nie wspomniałam ani słowem o możliwości otrucia, lecz
uznałam Cade za wyleczonego.
- Jak się teraz
czujesz? - zapytałam go.
- Dobrze.
Dziękuje, Astarte - odpowiedział z wdzięcznością.
- Czy ktoś jeszcze
jest ranny? - spytałam, podnosząc się z kolan.
- Nie, mieliśmy
sporo szczęścia - odpowiedział jeden ze zgromadzonych wokół nas żołnierzy.
- Odkąd Astarte
jest z nami, przestaliśmy umierać - dodała Freja.
W tym momencie do
namiotu szpitalnego wszedł Gromowładny, który oświadczył:
- Astarte z
Cyrodiil ma się stawić u generała.
- Już idę -
odpowiedziałam i wyszłam na zewnątrz.
Od razu udałam się
do szałasu Galmara. Kiedy weszłam do środka, właśnie rozmawiał on z Kottirem,
dowódcą obozu Gromowładnych na Pograniczu.
- Cesarstwo chce z
nas zrobić niewolników Thalmoru. Nie jesteśmy niewolnikami. Jesteśmy ludźmi.
Wolnymi ludźmi, którzy zabiją każdego, kto twierdzi inaczej - powiedział
Galmar, spoglądając na Kottira z góry.
- Melduję się! -
zawołałam, stając na baczność.
Galmar natychmiast
odwrócił się w moją stronę.
- Udaj się do
Markartu - rozkazał. - Plotka głosi, że zarządca jarla Raerek jest zagorzałym
wyznawcą Talosa, choć może jeszcze nie prawdziwym synem Skyrim. W końcu wciąż popiera
Cesarstwo. Może warto uświadomić mu, że wiemy, do kogo zanosi modły. Kto wie,
czyż nie uda się go nakłonić do wsparcia naszego powstania? Uprzejmie, rzecz
jasna. Nie chcemy przecież zniszczyć jego reputacji, prawda? - spytał z ironią.
- Ależ oczywiście,
że nie - odpowiedziałam nie mniej ironicznie.
- Nie daj się
złapać. Ludzie jarla na pewno nie będą za mili dla kogoś, kto pałęta się po
kwaterze zarządcy.
- Zdobędę dowód, a
Raerek będzie współpracować - odparłam tym razem zupełnie poważnie.
- Zawsze mogę na
ciebie liczyć, prawda?
Nie
odpowiedziałam. Uśmiechnęłam sie tylko, skłoniłam i wyszłam z szałasu. Ulfrik
zawsze może na mnie liczyć. Dla niego wejdę nawet do paszczy lwa.
Do Markartu
przybyłam wieczorem. Pozostawiłam swoją klacz w stajni i przekroczyłam bramę
miasta, tłumacząc strażnikom, że jestem magiem w podroży. Stanęłam przed Grodem
Podkamień i spróbowałam rzucić na siebie niezwykle trudne zaklęcie
niewidzialności. Nie wyszło. Jeszcze nigdy nie udało mi się rzucić tego
zaklęcia bez wsparcia eliksirów. Nie przychodziło mi do głowy nic kreatywnego,
więc podeszłam do drzwi, których strzegli wartownicy, otworzyłam je i weszłam
do środka pewnym krokiem, tak jakby co najmniej od dawna mnie tam oczekiwano.
Wartownicy mnie nie zatrzymali. Poszłam przed siebie. Weszłam na schody,
wiodące do sali tronowej, lecz na półpiętrze skręciłam w prawo.
- Stać! -
usłyszałam męski głos za plecami.
Serce podskoczyło
mi do gardła. Mimo to odwróciłam się spokojnie. Podszedł do mnie strażnik i
oświadczył:
- Muzeum Dwemerów
jest zamknięte dla każdego, kto nie ma zezwolenia nadwornego czarodzieja.
Całe szczęście, że
chodzi mu o Dwemerów, a nie o to, że kogoś szpieguję.
- Muzeum Dwemerów?
- zapytałam.
- To znaczy...
krasnoludzkie muzeum - wyjaśnił strażnik. - Wymarła rasa, która zbudowała to
miasto. Chcesz się dowiedzieć więcej? Zapytaj Calcelma. Zazwyczaj przebywa
przed wejściem do ruin, na końcu tunelu.
- Dziękuję za radę
- odpowiedziałam i zawróciłam zgodnie z oczekiwaniami strażnika.
Nie zeszłam jednak
na dół, lecz wspięłam sie schodami do góry, kierując się do sali tronowej.
Właśnie na owych schodach wpadłam na Thongvora Srebrno-Krwistego.
Niespodziewanie ucieszył mnie jego widok.
- Witaj! - Nord
uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
- Witaj,
Thongvorze!
- Brat powiedział
mi, że wiele ci zawdzięczamy. Dziękuję. - Uśmiechnął się do mnie jeszcze
przyjaźniej.
- Tak się składa,
że twój brat wpakował mnie do więzienia, tylko po to, bym zabiła Madanacha. Co gorsza
kazał w tym celu zabić zupełnie niewinnego człowieka! - zawołałam z gniewem.
- Przykro mi. Mój
brat często popełnia błędy - ton głosu Thongvora nadal był życzliwy.
- Może mi
pomożesz, co? Muszę przeszukać kwaterę Raereka - szepnęłam.
- Chodź! Nie
oddalaj się, a strażnicy zostawią cię w spokoju - odpowiedział mi szeptem
Thongvor, obejmując mnie w pasie.
Poprowadził mnie
przez salę tronową pod drzwi kwatery zarządcy Markartu. Była zamknięta na
klucz, a użycie magii byłoby zbyt widowiskowe. Nie mogłam zwrócić na siebie
uwagi, toteż wyjęłam z buta przygotowane wcześniej wytrychy.
- Zajmę czymś
strażników - oświadczył Thongvor i nieco się oddalił.
Wzięłam się za
otwieranie zamka. Złamałam na nim czternaście wytrychów. W końcu otworzyłam go
piętnastym. Weszłam do pokoju, cicho zamknęłam za sobą drzwi i od razu zajrzałam
do szuflady w biurku. Oprócz licznych listów i ksiąg spoczywał w niej
grawerowany Amulet Talosa, podpisany imieniem Raereka. Właśnie czegoś takiego
szukałam. Wsunęłam amulet do kieszeni płaszcza i wyszłam z komnaty. Zamknęłam
drzwi, odwróciłam się, przesunęłam się o krok do przodu i nagle ktoś pociągnął
mnie za stojącą nieopodal kolumnę, jednocześnie zatykając mi usta dłonią.
Najpierw zorientowałam się, że omal nie wpadam na agentów Thalmoru, którzy
właśnie wyszli z sali tronowej. Sekundę później zaś odkryłam, że osobą, która
uchroniła mnie od wpadnięcia na Thalmorczyków, był Thongvor.
- Miej oczy
szeroko otwarte! - szepnął, gdy agenci
Thalmoru się oddalili, jednocześnie zdejmując dłoń z moich ust.
- Bogowie! -
zawołałam cicho. - Tutaj są agenci Thalmoru!
- Tam gdzie jest
Cesarstwo, jest też Thalmor. Od podpisania Konkordatu elfy nieustannie spiskują
z Cesarskimi. Raerek jest teraz w sali tronowej.
- Dzięki za
wszystko.
- Bywaj! - Thongvor
oddalił się.
Weszłam do sali
tronowej ostrożnie, kryjąc się w cieniu kolumn. Znajdowali się w niej jedynie
Faleen i Raerek. Nie spostrzegli mnie. Przez chwilę obserwowałam ich z daleka.
- Doradzam
Igmundowi to samo, co jego ojcu. Ostrożność, ostrożność, ostrożność -
powiedział zarządca.
Faleen głośno
ziewnęła, poczym zaprotestowała:
- Renegaci zabili
ojca Igmunda. Nie spocznę, póki nie zapłacą za to swoją krwią.
- Renegaci znają
każdy kamień na Pograniczu - odparł Raerek. - Będziemy musieli ich przeczekać.
- Uważam, że
popełniasz błąd, ale ostateczna decyzja i tak należy do Igmunda.
- Owszem.
Dobranoc, Faleen.
Raerek wyszedł z
sali tronowej, kierując się do swoje kwatery. Udałam się za nim, a gdy byliśmy
w połowie korytarza, zawołałam go po imieniu. Starzec odwrócił się i spojrzał
na mnie zdziwiony. Wyjęłam z kieszeni płaszcza Amulet Talosa i zawiesiłam go w powietrzu przed twarzą
zarządcy, mówiąc:
- Poznajesz to?
Raerek zmieszał
się i szepnął:
- Nie tutaj. Chodź
ze mną!
Udałam się za nim
do jego komnaty. Wpuścił mnie do środka, poczym zamknął za nami drzwi.
- Rozumiem, że
chcesz ze mnie coś wydusić? - zapytał już nieco głośniej. - Mam rację? Więc
jak? Czego chcesz?
- Skoro wierzysz w
Talosa, dlaczego się do nas nie przyłączysz? - spytałam, wzdychając.
- A! Więc jesteś
jednym ze szpiegów Ulfrika! - zawołał zarządca. - Nie mogę zaprzeczyć, że ten
człowiek ma rację w wielu kwestiach, ale widziałem na własne oczy, do czego
zdolny jest Ulfrik, jeśli tylko nadarzy się sposobność. Wystarczy powiedzieć,
że nie jest przyjacielem Markartu, moim też nie. Jestem lojalny wyłącznie
mojemu bratankowi oraz temu miastu.
- Może się jakoś
dogadamy?
- A gdybym
powiedział ci o dużej dostawie srebra dla Cesarstwa?
- Mów dalej.
Zamieniam się w słuch.
- O nie. Nie
powiem tobie nic więcej, dopóki nie dojdziemy do porozumienia.
- Dobra, mamy
umowę - odpowiedziałam po chwili namysłu, oddając mu Amulet Talosa - Jeśli
udzielona przez ciebie informacja będzie przydatna, dam ci spokój. Gdzie znajdę
ten transport?
- Wiozą go wozem do Samotni. Jadą głównym
traktem. Jeśli się pośpieszysz, dogonisz ich zanim zbytnio się oddalą. To
powoli jadąca karawana. Ładunek jest dość ciężki i strzeżony przez wielu ludzi.
A teraz udawajmy, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
- Dobrze.
- Mam listy do
przeczytania.
Szybkim krokiem
wyszłam z jego komnaty.
9 dzień, Zmierzch Słońca:
Gdy przybyłam do
obozu Gromowładnych, była jeszcze noc. Większość żołnierzy spała. Czuwał
jedynie jeden wartownik, kwatermistrz oraz Kottir i Galmar. Od razu po zejściu
z konia udałam się do szałasu tego ostatniego.
- Moją nienawiść
dla Cesarstwa, przewyższa jedynie miłość dla moich rodaków - powiedział Galmar
do Kottira, gdy weszłam do namiotu.
- Wróciłam -
odezwał się.
- Widzę - odparł
Galmar. - Masz coś na Raereka?
- Miałam, ale nie
możemy go szantażować.
- Dlaczego?
- Dlatego, że dałam
mu słowo, iż damy mu spokój za udzielenie nam korzystnych informacji, a moje
słowo jest cenniejsze od złota - odpowiedziałam, dumnie unosząc głowę.
- O! Czyżbyś się
nie przeceniała? - spytała Galmar ironicznie.
- Zachęciłam
zarządcę Igmunda do udzielenia nam wsparcia i zmniejszyłam umieralność w tym
obozie przynajmniej o połowę. Wcześniej wielokrotnie wsławiłam się w boju,
miażdżąc naszych wrogów. Nie, raczej się nie przeceniam. Musisz przyznać, że
doskonały ze mnie żołnierz.
- Miarę człowieka
określa się w chwili jego śmierci. Zamiast się przechwalać, lepiej powiedź,
jaką to cenną informację udało ci sie zdobyć.
- Raerek twierdzi,
że do Samotni zmierza transport srebra. Wożą go głównym traktem.
- Dobra robota -
pochwalił mnie Galmar. - Wiedziałem, że wrócisz z czymś konkretnym. Tak się
składa, że mam na drodze kilku zwiadowców. Spotkaj się z nimi i razem
spróbujcie zaatakować karawanę.
- Rozkaz.
- Walcz, albo zgiń
z godnością - powiedział mi na odchodne zwykle małomówny Kottir.
Wyszłam z szałasu
i podeszłam do swej klaczy. Nasz obozowy kwatermistrz jadł właśnie śniadanie
tuż obok.
- Może przyda się
ci się nowy miecz, pani - zwrócił się do mnie.
- Mój miecz
świetnie sie sprawuje - odpowiedziałam.
- Elfie ostrze -
kwatermistrz zmierzył mój oręż wzrokiem. - Elfia i krasnoludzka broń jest
najlepsza. Tylko w taki oręż zaopatrzam naszych. Jeśli zechcesz, pani, mogę
wymienić twój miecz na taki sam, ale mniej zużyty.
- O nie. Ten miecz
jest wyjątkowy - odpowiedziałam. - Otrzymałam go osobiście od Ulfrika Gromowładnego.
- Skoro tak, to
istotnie nie da się go zastąpić - przyznał kwatermistrz z uśmiechem. - Niechaj
ci wiernie służy, szlachetna pani.
- Dziękuję.
Wsiadłam na konia
i ostrożnie zjechałam w stronę traktu, wiodącego z Markartu do Samotni. Po
chwili przekroczyłam rzekę. Dalej pojechałam kłusem. Na horyzoncie właśnie wschodziło
słońce, gdy wpadam w małą zasadzkę Renegatów. Zaczęli strzelać do mego konia,
siedząc na skałach nade mną. Przyśpieszyłam do galopu i na szczęście udało mi
się wyjechać z wąwozu bez szwanku. W bok mej klaczy wbiła się jedna strzała,
jednak nie zatrzymywałam się. Nie mogłam ryzykować, że Renegaci mnie dogonią. Na
szczęście dość szybko odnalazłam zwiadowców Gromowładnych.
- Łamaczu kości,
niech cię Talos prowadzi! - pozdrowił mnie blondwłosy Nord, który pierwszy
wyszedł mi na przeciw.
- Witaj!
Zsiadłam z
grzbietu mej klaczy i wyrwałam z jej boku strzałę, jednocześnie uspokajając ją
swym dotykiem. Przyłożyłam dłoń do rany i uzdrowiłam mego wierzchowca.
- Hę! Przeklęci,
bezbożni Cesarscy! - usłyszałam znajomy głos, gdy odrzucałam na pobocze
strzałę, wydobytą z boku mego konia.
- Ralof?! -
zawołałam, odwracając się. - Nie sądziłam, że cię tu spotkam. Przysłał mnie do
was Galmar. Zapomniał tylko wspomnieć, że jego zwiadowcy, to żołnierze Pierwszego
Oddziału.
- A któż inny
znajduje się bezpośrednio pod rozkazami Galmara, poza moim oddziałem i tobą? -
odparł Ralof.
- Nie, mój drogi.
Ja znajduję się pod rozkazami Ulfrika. Poleceń Galmara słucham tylko i
wyłącznie dlatego, że Ulfrik rozkazał mi go teraz słuchać. A konia nie zranili
mi Cesarscy, tylko Renegaci, tak na marginesie.
Odeszliśmy na
pobocze wraz z moją klaczą i skryliśmy się w zaroślach, w których ukrywali się
pozostali żołnierze Pierwszego Oddziału.
- Zastanawiasz się
czasem, czy może nie powinniśmy zawiesić broni z Cesarskimi i stanąć do walki
ze smokami? - spytał Ralof.
- Byłoby to
rozsądne posunięcie - przyznałam. - A kto twoim zdaniem pierwszy powinien
zawiesić broń i złożyć propozycję rozejmu?
- Cesarscy,
oczywiście.
- Obawiam się, że
Cesarscy uważają, że to my powinniśmy zrobić to pierwsi. I tu zaczyna się
problem. Poza tym, nawet gdybyśmy zawarli rozejm z powodu smoków, to po
odparciu ich inwazji znów zaczęlibyśmy walczyć, czyli wojna osłabiałaby Skyrim
przez kolejne miesiące, a osłabianie Skyrim jest korzystne jedynie dla
Thalmoru. Nie, mój drogi, musimy zakończyć tę wojnę jak najszybciej.
- Czego chce od
nas, generał? - zapytał jeden z towarzyszy Ralofa.
- Galmar pewnie
nawet nie wie, jak się nazywam - wtrącił się mój przyjaciel. - Zapewne dlatego,
że nie jestem Smoczym Dziecięciem.
- Jesteś dowódcą
Pierwszego Oddziału.
- Co z tego?
- Ulfrik zna twoje
imię.
- Cóż, Ulfrik zna
imiona większości swoich żołnierzy, czego o Galmarze w żadnym razie powiedzieć
nie można - Ralof uśmiechnął się. - Zastanawiałem się, czy cię tu spotkam. Czyż
Pogranicze nie jest piękne, choć niebezpieczne? Jeden niewłaściwy krok, a
spadniesz i zginiesz, oczywiście jeśli najpierw nie dopadną cię Renegaci.
Zdarzyło ci wpaść na Ludzi Róży? To jakaś podła magia.
- Ludzi Róży? Póki
co nie miałam okazji z nimi walczyć.
- Co cię tu
sprowadza? W twoich oczach widać jakiś zamiar.
- Gdzieś na tym
trakcie znajduje się wóz nieprzyjaciela załadowany srebrem. Musimy go zdobyć.
- Poważnie? -
Ralof był zaskoczony. - Tak się właśnie składa, że podążamy za wozem. Już
prawie dobę. W środku jest srebro? Skąd wiesz?
- Szantażem można
zdobyć wiele informacji. Raerek tylko potwierdza tę regułę - odpowiedziałam
lekkim tonem.
- To było sprytne.
Chętny do współpracy zarządca na pewno przyda się w przyszłości. Na szczęście
dla nas wóz miał mały wypadek. Jest unieruchomiony niedaleko stąd. Jest ich
więcej, ale mam już pewien plan. Przybywasz w samą porę.
- Jaki jest plan?
- Najpierw
zdejmiemy strażnika, potem zajmiemy dogodne pozycje z widokiem na obóz.
Następnie ty zakradasz się do nich i odwracasz ich uwagę, a my ich zasypujemy
strzałami. Jeśli uśmiechnie się do nas szczęście, zaskoczymy ich i wyrównamy
nieco szanse.
Zamyśliłam się.
Wyobraziłam sobie propozycję Ralofa krok po kroku.
- W porządku -
zgodziłam się. - Możemy ruszać.
- To dobrze. Na
górze patroluje strażnik. Idziemy cichcem. Będziemy cię osłaniać strzałami -
oświadczył Ralof, poczym zwrócił się do reszty swego oddziału - Chłopaki,
strzelać na mój rozkaz!
Pierwszy Oddział
wspiął się na pobliską skarpę, ja natomiast wyszłam na trakt. Cesarski wóz
dostrzegłam przed sobą po kilku krokach. Zeszłam na pobocze i zaczęłam się
skradać w jego stronę. Dostrzegłam dwoje legionistów. Tylko dwoje. Pierwszego
powaliłam Krzykiem Nieugiętej Siły, a z drugim starłam się w walce na miecze. Nie
był dobrym szermierzem, toteż szybko go zabiłam. W chwili, gdy ów drugi
Cesarski osuwał się martwy na ziemię, pierwszy legionista z ziemi się podniósł
i rzucił sie na mnie z obnażonym mieczem. Sparowałam jego cios, poczym
chwyciłam go za ramię rzucając na niego zaklęcia spalenia. Nieszczęsny
legionista w szybkim czasie zmienił się w płonącą pochodnię. Nie cierpiał długo.
Po kilkunastu sekundach był już martwy. Jego szczątki poczęły dogasać w śniegu.
Pierwszy Oddział nie zdążył oddać ani jednej strzały. Widząc, że Cesarscy
strzegący wozu są już martwi, żołnierze zeszli do mnie.
- Zlikwidowaliśmy
wartowników na skałach - oświadczył Ralof. - Niezła z nas ekipa, co?
- Owszem -
odparłam z uśmiechem.
Na wozie
odnaleźliśmy sztabki srebra, skrzynie pełne septimów i srebrną broń. Obok wozu
stał kary koń cesarski. Był wyjątkowo piękny, ale również nieco narwany.
Postanowiłam zabrać go z sobą. Wsiadłam na grzbiet mej klaczy, a karego ogiera
prowadziłam za nią, trzymając go za uzdę. W ten sposób wróciłam do obozu. Na
miejscu przywiązałam nowego konia do drzewa tuż obok mej klaczy.
Galmar czekał na
mnie w swoim szałasie. Byliśmy sami, gdy tam weszłam:
- Przechwyciliśmy
ładunek cesarskich - oświadczyłam. - To nie tylko srebro i pieniądze, ale
również srebrny oręż.
- Dobra robota! -
ucieszył się Galmar. - Wyślę ludzi z wozem po naszą zdobycz. Później zrobimy
ucztę z prowiantu, a pieniądze odeślę do Wichrowego Tronu.
W tym momencie do
szałasu wpadł Kottir.
- Galmarze, czy
wysłałeś posiłki pod Fort Sungard? - zapytał nieco zdenerwowanym głosem.
- Nie -
odpowiedział Nord. - Myślałem, że ty to zrobiłeś.
- Ja byłem pewien,
że ty się tym zajmiesz. Nie mamy teraz, kogo tam posłać. Wszyscy wyruszyli rano
na Markart.
- Zapomnieliśmy o
nich i obawiam się, że bogowie to zapamiętają - Galmar wyraźnie posmutniał.
- Mogę pomóc -
zaoferowałam się. - Powiedźcie tylko, co mam zrobić.
- Udasz się do Fortu
Sungard - rozkazał mi Galmar. - Dołącz do naszych braci, którzy szykują się do
ataku, a potem rusz z nimi na to starcie siły. Gdy zwyciężycie, obsadzimy fort.
Co ty na to? Zrobisz to?
- Ten fort już
należy do nas! - zawołałam z zapałem.
- To dobrze. Płonie
w tobie prawdziwy ogień - Galmar spojrzał na mnie z podziwem. -To mi się
podoba. Niech cię Talos prowadzi.
Fort Sungard
znajdował się dość daleko od obozu. Wsiadłam na grzbiet mojej klaczy i
pojechałam na południe. Jechałam bardzo długo. W pewnym momencie zaczął padać
śnieg, dość mocno ograniczając mi widoczność. Omal nie przypłaciłam tego
życiem, gdy tuż nad głową śmignęła mi renegacka strzała. Szybko jednak udało mi
się wyjechać z prowizorycznej zasadzki i zbiec Renegatom. Minęłam Rorikstead.
Była to wieś składająca się jedynie z kilku chat. Zagłębiłam się w las i
wreszcie dotarłam na miejsce.
Bitwa już trwała.
Fort był atakowany przez kilkuset Gromowładnych, zachęcanych do walki przez
dźwięk rogu, na którym grał jeden z nich. Szybko dołączyłam do swych towarzyszy
broni. Zsiadłam z konia, dobyłam miecza i rzuciłam się na zasieki, które dość
szybko uległy ciosom naszych mieczy i toporów. Cesarscy przez cały czas
ostrzeliwali nas z łuków.
- Za cesarza! -
zawołał jeden z Cesarskich, którzy rzucili się ku nam z mieczami.
Były to ostatnie
słowa legionisty, gdyż sekundę później śmiertelnie pchnęłam go mieczem.
Wbiegłam na dziedziniec, gdy nagle zaatakowała mnie jakaś Gromowładna.
Zablokowałam jej cios swoim mieczem, poczym lewą dłonią szybko ściągnęłam
kaptur z głowy i wykrzyknęłam:
- Jestem Astarte z
Cyrodiil, jedna z was!
- Wybacz. Nie masz
naszej zbroi! - zawołała Gromowładna, blokując cios wrogiego legionisty.
Właściwie to w
ogóle nie miałam zbroi. Rzeczywiście szaty arcymaga, które na sobie nosiłam,
mogły być mylące dla mych towarzyszy broni. Cóż, nie byłam typową
Gromowładną.
Wszyscy Gromowładni,
poza mną, wbiegli do wnętrza fortu. Ja walczyłam na dziedzińcu, zabijając
Cesarskich ostrzem mego elfiego miecza. Było ich tu mnóstwo, ale na szczęście
padali, jak muchy. Walka była niezwykle zacięta. Kilkudziesięciu Cesarskich
zbiegło z wieży fortu na dziedziniec. Rozpostarłam szeroko ręce, wyczarowując
przed sobą ścianę płomieni. Liczyłam na to, że większość legionistów biegnących
w moją stronę nie zdoła się zatrzymać. Nie przeliczyłam się. Pozostało mi
jedynie dobijać płonących wrogów. Rąbałam Cesarskich na prawo i lewo. Wbiegłam
na schody, wiodące na wieżę. Kilku Gromowładnych rozprawiał się tam z resztką
Cesarskich. W pewnym momencie poczułam, że ktoś dźgną mnie w plecy. Udało mi
się jednak przeżyć. Odwróciłam się i zanurzyłam ostrze miecza w piersi
legionisty, który zaatakował mnie od tyłu. Wrogowie znów mnie otoczyli. Cięłam
ich na oślep. W ferworze walki przypadkiem uderzyłam mieczem Gromowładnego.
Bardzo poważnie zraniłam go w obojczyk.
- Nie! Nie w ten
sposób! - wykrzyknął chwytając sie za obficie krwawiące ramię.
Chcąc za wszelką
cenę naprawić swój błąd, osłoniłam go przed ciosami Cesarskich. Gdy wokół nas
zrobiło się spokojniej, natychmiast podbiegłam do niego. Siedział oparty o mur,
a wokół niego zebrała się spora kałuża krwi. Zorientowałam się, że mój cios
rozerwał mu tętnicę.
- Przepraszam -
zawołałam, wyrzucając z ręki miecz i własnymi dłońmi tamując krwawienie z jego
rany.
Zamknęłam oczy, by
się skupić. Uzdrowiłam go. Gdy wiedziałam, że jego życiu nic już nie zagraża,
na powrót chwyciłam miecz do ręki. Niepotrzebnie. Niedobitki Cesarskich uciekły
w las. Fort był nasz.
10 dzień, Zmierzch Słońca:
Tego dnia
zdobyliśmy Markart. Nie brałam w tym udziału osobiście, ale tuż po naszym
zwycięstwie udałam się do Świątyni Dibelli. Miałam zamiar złożyć hołd mej
ukochanej bogini i podziękować jej za opiekę, którą mnie otacza. Ubrana byłam w
szaty arcymaga. Na głowie zaś jak zwykle nosiłam mój diadem ze szmaragdami. Wyjątkowo
tego dnia nie miałam z sobą miecza, który pozostawiłam w obozie. Nie oznacza to
jednak, że byłam nieuzbrojona. W prawym bucie ukryłam szklany sztylet. Zależało
mi by tego dnia wyglądać wyjątkowo pięknie i mocno się o to postarałam. Umyłam
i rozczesałam włosy i zrobiłam sobie porządny makijaż. Był to mój hołd dla
bogini piękna.
W południe weszłam
do Świątyni Dibelli. W jej przedsionku znajdowały się złote posągi nagich
kobiet, trzymających wielkie lilie nad głowami. Na środku pomieszczenia zaś
wznosiła się wielka czara wypełniona czystą wodą, do której wiodły marmurowe schody.
Był to ołtarz Dibelli.
Zanim zdążyłam się
rozejrzeć po tym pięknym przybytku, w którym się właśnie znajdowałam, podeszła
do mnie piękna, młoda i delikatna kobieta w złocistych szatach kapłańskich i
oświadczyła:
- Przepraszam, ale
Świątynia Dibelli jest zamknięta. Możesz dostać błogosławieństwo, jeśli chcesz,
ale pozostałe siostry przebywają w odosobnieniu.
- Dibella jest
bóstwem szczególnie bliskim memu sercu - powiedziałam zgodnie z prawdą. -Czuję,
że patronuje mej duszy.
- Dibella jest
boginią piękności - odparła kapłanka. Jest patronką artystów, bardów i tych,
którzy lubią proste przyjemności życia. Świątynia udziela błogosławieństw
pielgrzymom i uczy cieszyć się życiem.
- Jestem Astarte z
Cyrodiil - przedstawiłam się.
- Nazywam się
Senna. Pochodzę z Wysokiej Skały - zrewanżowała mi się kapłanka.
- Z przyjemnością
przyjmę błogosławieństwo Dibelli, a właściwie mogłabym oddać się jej na służbę.
Masz dla mnie jakieś instrukcje? Gdzie mam się zapisać?
- Cóż, dobrze
wyglądasz - Senna dokładnie przyjrzała się mojej twarzy i mej sylwetce. -Mogłabym
cię wiele nauczyć, ale obawiam się, że świątynia nie przyjmuje nowych
studentów. Niech cię Dibella błogosławi!
Kapłanka weszła do
wewnętrznego sanktuarium zamykając za sobą drzwi. Ja natomiast podeszłam do
kaplicy Dibelli, znajdującej się po lewej stronie ołtarza. Kaplice Diebelli
zawsze przypominają swym kształtem kwiat lotosu, lilii, bądź tulipana. Uklękłam
przed kapliczką i pomodliłam się: "Dibello, dziękuję Ci, że czuwasz nad mą
duszą. Pragnę by każda ma chluba była również twoją chlubą. Spraw, proszę, aby
me słowa były piękne i mądre, by porywały innych... jak słowa Ulfrika. I
jeszcze bardziej Cię proszę, spraw, aby on mnie pragnął. Chcę wzbudzać w nim
pożądanie, ilekroć na mnie spojrzy. Ty wiesz, Dibello, że się w nim naprawdę
zakochałam. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Ale skoro jestem zakochana, to
spraw, aby ten mężczyzna również zakochał się we mnie, tak jak ja w nim. Chyba,
że jest to sprzeczne z twoją wolą, wolą Mary, lub wolą Akatosha, wtedy nie pozwól
mi zbłądzić. Wiesz, że chcę wszystkiego, czego i wy chcecie. Poprowadź mnie, a
pójdę za twym głosem wszędzie, gdzie tylko mnie wezwiesz." Niespodziewanie
usłyszałam niewyraźny szept. Miałam wrażenie, że ktoś woła mnie po imieniu.
Podeszłam do drzwi wiodących do wewnętrznego sanktuarium. Szept zdawał się
dochodzić stamtąd. Zaciekawiona nacisnęłam na klamkę. Drzwi były zamknięte na
klucz. Miałam już odejść, gdy usłyszałam nieco wyraźniej, że ktoś za drzwiami
wypowiada moje imię. Byłam tak zaciekawiona, że otworzyłam je za pomocą magii.
Przede mną znajdowały się schody wiodące w
dół. Zeszłam nimi do jasnego korytarza. Powiódł mnie on do komnaty, w której
znajdowały się dwie kapłanki w złocistych szatach.
- Co tutaj robisz?
- zapytała jedna z nich, patrząc na mnie z oburzeniem. - Zostań na miejscu.
Matka się tobą zajmie.
- Nie mam złych
zamiarów - powiedziałam. - Kim jest matka?
- Oto ona -
kapłanka wskazała mi kobietę, która właśnie wkroczyła do komnaty. - Hamal,
naczelna kapłanka Dibelli w Skyrim.
Hamal wyróżniała
się spośród innych kapłanek tym, że nie zakrywała swych włosów welonem, co z
pewnością było oznaką jej wysokiego statusu. Jej długie i zupełnie siwe włosy
opadały swobodnie na jej plecy. Hamal była piękną kobietą, choć najwyraźniej
zbliżała się już do pięćdziesiątego roku życia. Jej drobna sylwetka była pełna
delikatności i gracji. Piękno twarzy tej kobiety uwypuklał perfekcyjny i
niezwykle delikatny makijaż. Cała subtelność i pozorna łagodność jej postaci
kontrastowała mocno z małym toporem zatkniętym za jej pas.
- I co ty
wyrabiasz? - zapytała mnie dźwięcznym głosem.
- Nic, po prostu ciekawi
mnie ta świątynia - odpowiedziałam.
- Na twoje
nieszczęście - Hamal spojrzała na mnie karcąco. - Niewtajemniczonym nie wolno
wchodzić do wewnętrznego sanktuarium. Musisz ponieść karę za popełniony
występek.
- Jaka jest kara?
- Zwykle to
trwanie w odosobnieniu przez jakiś czas. Na szczęście dla ciebie są ważniejsze
sprawy. Moglibyśmy zrobić z ciebie przykład, ale może przydasz się do czegoś
innego.
- Do czego?
- Przerwana przez
ciebie ceremonia to podniosła uroczystość prorokini Dibelli. Raczej nie wiesz,
co to znaczy. Powiem tylko, że niedawno straciliśmy naszą prorokinię. Dzięki
uroczystości poznaliśmy dom następnej prorokini, na północy, w małej wsi przypartej
do skał. Jeśli się tam udasz i przyprowadzisz do nas naszą młodą prorokinię,
wybaczymy ci twój wybryk.
Bynajmniej nie
obawiałam się kapłanek Dibelli i nie uważałam, że zasługuje na karę. Tak
naprawdę nie mogły mnie do niczego zmusić. Niby jak by mnie zatrzymały? Przed
kim by mnie oskarżyły? Nie musiałam niczego dla nich robić. Lecz chciałam
zrobić coś dla Dibelli. Dla mojej bogini uczyniłabym wszystko.
- Odprawię swoją
pokutę - oświadczyłam. - Gdzie leży ta wioska?
- Sądzimy, że w
naszych wizjach ujrzeliśmy Karthwasten - odpowiedziała Hamal. - A teraz już
ruszaj. Musisz jak najszybciej odnaleźć prorokini.
- Kim właściwie jest
prorokini?
- Prorokini
Dibelli spędza całe życie na bezpośredniej rozmowie z boginią. Od najmłodszych
lat aż do śmierci ma bezpośredni kontakt z naszą niebiańską matką. Dzięki jej
medytacjom poznajemy wolę naszego bóstwa. Podczas wizji widzieliśmy na pewno
prorokinię. Mieszka na północy. Musi przybyć tutaj, żeby rozpocząć medytację.
- Po prostu
odbieracie dziewczynę rodzinie? - zawahałam się, czy czyn, którego miałam
dokonać, jest słuszny.
- Dla rodziny to
wielki zaszczyt. Ich córka nigdy nie zazna ubóstwa, a bogini otoczy ich łaską.
A teraz muszę cię przeprosić.
Hamal wyszła z
komnaty. Ja zaś pośpiesznie opuściłam Markart i udałam się na poszukiwania
prorokini. Zabrałam moją klacz ze stajni i ruszyłam w drogę do Karthwasten.
Po drodze natknęłam
się na thalmorski oddział prowadzący więźnia w zbroi Gromowładnych. Oczywiście,
natychmiast rzuciłam się na ratunek mojemu towarzyszowi broni. Thalmorczyków
było troje: dwóch magów i żołnierz.
- Fus Ro Dah! - krzyknęłam,
powalając wszystkich na ziemię (łącznie z Gromowładnym rzecz jasna).
Nie miałam przy
sobie mego miecza, więc nie pozostało mi nic innego, jak walczyć przy pomocy
czarów. Zeskakując z konia, posłałam kulę ognia w stronę jednego z thalmorskich
magów. Niestety zdążył zasłonić się zaklęciem ochronnym. Po chwili obaj magowie
posłali ogniste kule we mnie. Szybko rozpostarłam dłonie, wyczarowując przed
sobą ścianę mrozu. Ogniste kulę wręcz rozbiły się o nią, a thalmorski żołnierz,
który rzucił się w moja stronę w ciągu kilku sekund zamarzł na śmierć.
Gromowładny próbował uderzyć jednego z thalmorskich magów łańcuchem, którym
skrepowano mu dłonie, lecz elf obronił się przed jego atakiem, poczym wbił mu
sztylet w pierś. Obeszłam ścianę mrozu w bezpiecznej odległości, poczym rzuciłam
dwie ogniste kule, jedna za drugą, w dwoje magów. Jeden z nich zdążył
wyczarować magiczną osłonę, ale drugi, zajęty dźganiem Gromowładnego, już nie.
Został mi ostatni przeciwnik, lecz właśnie w tej chwili wyczerpała mi się mana.
Nie mogłam wyczarować już niczego. Thalmorczyk cisnął we mnie ognistą kulę. W
ostatniej chwili odskoczyłam na bok, unikając ognia, poczym doskoczyłam do
Altmera wyjmując szklany sztylet z buta. On również dobył sztyletu. Zdążył
zranić mnie w ramię, zanim zatopiłam mu szklane ostrze w piersi. Kiedy osunął
się na ziemię bez ducha, z powrotem ukryłam szklany sztylet w bucie, chwyciłam
się dłonią za krwawiące ramię i podeszłam do więźnia Thalmorczyków. Mężczyzna
już nie żył. Nagle w moją stronę podbiegło dziewięciu żołnierzy z herbem
Markartu na tarczach.
- W imieniu jarla
Igmunda, nakazuję ci stać! - zawołał jeden z nich.
Czułam, że czekają
mnie kłopoty.
- Kim jesteś? -
spytał żołnierz.
- Nie twoja sprawa
- odpowiedziałam butnie, wciąż trzymając się za krwawiące ramię.
Żołnierze podeszli
do mnie i brutalnie wykręcili mi ręce do tyłu. Nie broniłam się, ponieważ bez
miecza nie miałam szans pokonać w pojedynkę dziewięciu uzbrojonych mężczyzn,
tym bardziej z wyczerpaną maną.
- Jesteś
aresztowana za morderstwo - oświadczył jeden ze strażników.
- Zabiłam tylko
agentów Thalmoru.
- Właśnie o tym
mówię - mężczyzna zaczął krępować mi dłonie grubym sznurem.
Chwilę później
wrodzy żołnierze wiedli mnie i mego konia z powrotem w stronę Markartu. Nie
uszliśmy jednak wielu kroków, gdyż zatrzymał nas oddział Gromowładnych.
- Astarte! W co ty
się wpakowałaś? - zapytał Cade na mój widok.
- Nawet nie wiesz,
jak miło cię widzieć - uśmiechnęłam się. - Zostałam właśnie aresztowana za
zabicie trzech agentów Thalmoru, którzy wiedli jednego z naszych na tortury.
- Co z nim? -
spytał Redgard.
- Nie żyje,
niestety.
- Jeśli
natychmiast jej nie uwolnicie, zabijemy was wszystkich, co do jednego! - Cade
zwrócił się do żołnierzy.
- Jesteśmy
strażnikami z Karthwasten i wypełniamy jedynie rozkazy jarla Markartu -
oświadczył trzymający mnie mężczyzna.
- Jakiego jarla? -
spytał Cade.
- Jarla Igmunda,
oczywiście.
- Igmund nie jest
już jarlem. Teraz jedynym jarlem Markartu jest Thongvor Srebrno-Krwisty. Albo
służycie jemu, albo udajecie sie na banicję razem z Igmundem. Wasz wybór.
Byłam zdziwiona
tym, że to właśnie Thongvor został jarlem. Zupełnie za to nie zdziwił mnie
wybór strażników z Karthwasten, którzy natychmiast mnie uwolnili. Do tego czasu
odnowiła mi się mana, toteż nareszcie uzdrowiłam swoje ramię. Następnie
podziękowałam Cademu, wskoczyłam na grzbiet swej klaczy i pogalopowałam do
wioski Karthwasten.
Gdy przybyłam na
miejsce, była już noc. Karthwasten składało się jedynie z czterech chat i
kopalni srebra. Podeszłam do domu, którego drzwi były otwarte i wkroczyłam do
środka. Przebywało tu trzech Nordów oraz orczyca. Głośno rozmawiali.
- Tak dłużej być
nie może! - zawołał jeden z muskularnych mężczyzn.
- Jedna kopalnia jest zamknięta, a ta druga
nie ma rudy - odpowiedział mu drugi Nord, poczym, zauważywszy moje wejście,
zwrócił się do mnie - Tak?
- Szukam
mieszkającej tu młodej dziewczyny - oświadczyłam.
- Wszyscy czegoś
szukamy - odparł Nord, poczym spojrzał znacząco na orczycę.
- Może mogłabyś
nam pomóc? - spytała mnie orczyca. - Ainethach chce pozbyć się
Srebrno-Krwistych. Może potem wrócimy do pracy. Rozmawiaj z Ainethachem. On zarządza
kopalnią, a raczej zarządzał.
- Nie mam teraz na
to czasu. Czy mieszka tu jakaś młoda dziewczyna?
- Sądziłam, że
Enmon i Mena mają córeczkę, ale od jakiegoś czasu jej nie widziałam -
odpowiedziała orczyca.
- W której chacie
mieszkają?
Orczyca wyszła na
próg i przez uchylone drzwi wskazała mi jedną z pobliskich chat. Wyszłam na
zewnątrz. Swoją drogą Karthwasten to niezła wioska. Wygląda na to, że jej
mieszkańców można policzyć na palcach dłoni. Zapukałam do wskazanego mi domu.
Nikt mi nie otworzył, więc spróbowałam sama otworzyć drzwi. Okazało się, że nie
były zaryglowane. Weszłam do środka. Było tu tylko jedno pomieszczenie.
Znajdował się w nim stół i kominek oraz schody wiodące na górę. Na parterze
nikogo nie było, więc wspięłam się na piętro. Znalazłam się w sypialni. Jakiś
mężczyzna rzucił się w moją stronę, wrzeszcząc, że mam się wynosić z jego domu.
Na łóżku siedziała jakaś kobieta.
- Spokojnie -
powiedziałam, ignorując fakt, że długowłosy Nord wymachuje mi pięściami przed
nosem. - Ty jesteś Enmon?
- Tak, po co tu
przyszłaś? - mężczyzna nieco się uspokoił.
- Szukam
mieszkającej tu młodej dziewczyny - wyjaśniłam.
- Cholera,
kobieto! Kpisz sobie z nas?! - zawołał Enmon wściekły.
- O co ci chodzi?
- Nasza córka, Fjotra,
została zabrana przez Renegatów. Pojawili się i... nie tknęli niczego innego,
tylko naszą córeczkę.
- Dokąd ją zabrali?
- spytałam, ogromnie zaniepokojona o jej los.
- To Renegaci ze
Złamanej Wieży. Nigdy wcześniej nie sprawiali kłopotów. Czemu cię to
interesuje?
- Twoja córka jest
prorokinią Dibelli.
- Ona... Serio? -
Enmon zdziwił się, a zaraz potem wyraźnie ucieszył. - To... nawet o czymś takim
nie marzyłem. Naturalnie, w takim razie potrzebujemy jej w Markarcie. Pójdę z
tobą.
- Ty draniu! -
zawołałam wściekła. - Prestiż jest dla ciebie ważniejszy od córki! Nie
przejąłeś się wcale, że ją porwali, dopóki nie dowiedziałeś się, że może
przynieść ci sławę. Jesteś ostatnim draniem!
- Co niby miałem
zrobić? Było ich wielu i wszyscy mieli broń.
- Oczywiście,
musiałeś im oddać własną córkę, bo jak, nie to jeszcze byś zginął, prawda?
Jeśli twoje własne życie jest dla ciebie tak wielką wartością, że przewyższa
bezpieczeństwo twojej córki, to wiesz co? Lepiej będzie, jak tu zostaniesz.
Sama ją odnajdę.
- Wyjdź stąd i
szukaj naszej córki! Tylko się pośpiesz. Kto wie, co jej tam robią?
Nie mogłam patrzeć
na tego drania, tym bardziej, że wyobraźnia zaczęła mi podsuwać okropne
odpowiedzi na pytanie, "co oni jej tam robią?" Miałam ochotę trzepnąć
tego egoistę mieczem, ale powstrzymałam się. Wyszłam z jego domu i podeszłam do
mojej klaczy. Dokąd teraz? Spojrzałam na mapę. Odnalazłam na niej punkt
podpisany "Reduta Przy Złamanej Wieży". Nie było to daleko od
Karthwasten. Wsiadłam na konia i pogalopowałam do celu. Musiałam, jak
najszybciej odnaleźć to biedne dziecko. Po chwili natknęłam się na Renegatów.
Pokonałam ich przy pomocy mej magii.
11 dzień, Zmierzch Słońca:
Reduta Przy
Złamanej Wieży była starym fortem pełnym Renegatów. Kilku z nich rzuciło się na
mnie, gdy przemierzałam podziemia ich kryjówki. Stanęłam, czekając aż będę
bliżej, poczym szybko rozpostarłam ręce, wyczarowując przed sobą ścianę
błyskawic. Wszyscy atakujący mnie Renegaci zostali śmiertelnie porażeni prądem.
Wreszcie weszłam do sali, w której ujrzałam dziewczynkę zamkniętą w celi.
Strzegł jej potężny mag z jelenią czaszką na głowie oraz różą wytatuowaną na
piersi. Od razu posłał we mnie magiczny sopel lodu, który wbił mi się w udo.
Dale obrzucał mnie zaklęciami lodu, lecz udało mi sie wyczarować osłonę. Moja
sytuacja była jednak beznadziejna. Słabłam, a on wciąż mnie atakował. Prawe udo
bolało mnie bolało i obficie krwawiło. Przez cały czas ratowałam swe życie i
czułam, że wyczerpują mi się siły. Pozostało mi tylko jedno. Aby przeżyć,
musiałam Krzyknąć.
- Fus Ro Dah! - wykrzyknęłam, ile sił w płucach.
Mag upadł w tył,
mocno uderzając o ścianę. Nie mogłam zmarnować okazji. Natychmiast posłałam w
niego kilka błyskawic. Po chwili był już martwy, a ja mogłam się spokojnie
uzdrowić. Problem polegał na tym, że w mojej nodze wciąż tkwił lodowy kolec.
Zwykle takie magiczne sople szybko się rozpuszczają i znikają po kilku sekundach,
ten jednak z niewiadomych przyczyn nie miał zamiaru zniknąć. Nie jest wcale
łatwo wyciągnąć sobie lodowy kolec z nogi. Nie miałam za bardzo, jak go
chwycić. dłonie prześlizgiwały mi się po nim. Przebił mi udo na wylot i nie
mogłam go wyciągnąć. W końcu na chwilę dałam za wygraną. Mimo bólu, podeszłam
do celi, w której uwięziono dziewczynkę. Siedziała skulona pod ścianą, z twarzą
ukrytą w dłoniach. Miała jakieś dwanaście lat. Była ubrana ubogo, ale w miarę
schludnie. Jej długie, jasne włosy swobodnie opadały na jej ramiona. Cela była
zamknięta. Przeszukałam zwłoki zabitego przeze mnie maga i, tak jak się
spodziewałam, odnalazłam przy nim klucz. Dopiero teraz zorientowałam się przed
czym leży martwy mag. Był to ołtarz Dibelli splamiony krwią. Renegaci chyba nie
darzą Dibelli szacunkiem i sympatią. Wyglądało na to, że są jej szczególnie
wrodzy. To wyjaśniałoby, dlaczego porwali jej przyszłą prorokinię.
Otworzyłam celę
przy pomocy odnalezionego klucza i podeszłam przerażonej dziewczynki. Noga
straszliwie mnie bolała.
- Jesteś z nimi?
Nie rób mi krzywdy, proszę - zawołała dziewczynka na mój widok.
- Nie zrobię ci
nic złego. Jesteś już bezpieczna - zapewniłam ją. - Jak masz na imię?
- Fjotra -
odpowiedziała znacznie spokojniejszym głosem.
- Ja nazywam się
Astarte - powiedziałam czując, że robi mi się słabo, mimo to schyliłam się,
delikatnie chwyciłam Fjotrę za ramiona i patrząc jej w oczy, zapytałam
łagodnie, ale stanowczo - Nie skrzywdzili cię?
- Nie -
odpowiedziała dziewczynka.
Poczułam ulgę.
Usiadłam na podłodze obok niej. Musiałam się uzdrowić. Wiedziałam, że jak za
chwilę nie pozbędę się tego lodowego kolca z nogi, to zemdleję z bólu, a wokół
mnie wcale nie było bezpiecznie. Chwyciłam go najmocniej, jak umiałam, i w
końcu wyszarpnęłam z rany. Nie wiem, jak dałam radę. Bolało to na tyle bardzo,
że nie mogłam powstrzymać sie od krzyku. Szybko uzdrowiłam się, nareszcie
uwalniając się od bólu, poczym zwróciłam się do Fjotry:
- Jestem tu, żeby
zaprowadzić cię do świątyni w Markarcie.
- To prawda, że
zostałam dotknięta przez bogów? - spytała dziewczynka.
- Będziesz
prorokinią Dibelli - odpowiedziałam.
- Słyszałam
opowieści o wspaniałościach wielkich świątyń w Markarcie - na twarzy Fjotry
pojawił sie uśmiech. - Przyśniło mi się nawet, że kiedyś będę mogła jedną z nich
zobaczyć. Jestem zaszczycona, że wezwano mnie do tej służby. Prowadź, proszę.
W tonie jej głosu
i w gestach skrywała się elegancja i wykwintność, a więc cechy których w życiu
nie spodziewałabym się po dwunastolatce z ubogiej wsi. Mimo ubogiego odzienia,
Fjotra przypominała bardziej małą księżniczkę, niż wieśniaczkę. Dibella
wiedziała, kogo wybiera.
- A! Trup! -
wykrzyknęła Fjotra na widok martwego maga, gdy wyszłyśmy już z jej celi.
- Spokojnie,
dziecko - chwyciłam ją za rękę, jednocześnie starając się ją uspokoić.
Wyszłyśmy na
korytarz. Fjotra znów zaczęła krzyczeć na widok trupów. Pociągnęłam ją w stronę
wyjścia.
- Proszę,
pośpieszmy się - powiedziała wystraszonym głosem, posłusznie podążając za mną.
- Jeśli tu zostanę, znajdą mnie Renegaci.
Niespodziewanie
zaatakowała nas jakaś Renegatka. Zasłoniłam Fjotrę własnym ciałem i chwyciłam
rękojeść miecza kobiety, w taki sposób, by nie mogła zadać mi ciosu. Siłowałyśmy
się przez chwilę. Czułam, że jest silniejsza i za chwilę zdoła skierować ostrze
swego miecza w moją stronę. Musiałam coś zrobić. Schyliłam się, więc
gwałtownie, jednocześnie odsuwając się nieco w bok i sięgając po swój szklany
sztylet. Ostrze miecza Renegatki, nie znajdując oparcia, spadło w dół niczym
topór kata, tuż obok mego lewego ramienia. Ja natomiast wbiłam Renegatce
szklany sztylet w brzuch. Wyrwałam jej broń z ręki i dla pewności dźgnęłam ją
jeszcze raz. Fjotra znowu krzyczała. Zaczęło mnie doprowadzać do szału.
Chwyciłam ja gwałtownie za ramiona, przykucnęłam przed nią i patrząc jej w oczy,
wycedziłam przez zaciśnięte z gniewu zęby:
- Dziecko drogie,
ja wiem, że to wszystko jest dla ciebie straszne i tak dalej, ale teraz się
zamknij, dobrze?
Fjotra spojrzała
na mnie z przerażeniem w oczach. Odtąd nie ośmieliła się już krzyczeć.
W południe
przybyłyśmy do Markartu. Na chwilę wstąpiłam do domu Kery i jej męża, którzy
uraczyli mnie i Fjotrę smacznym obiadem. Umyłam się u nich i przebrałam.
Włożyłam na siebie swoją zieloną spódnicę i złoty gorset, by dobrze wyglądać w
chwili, gdy po raz kolejny odwiedzać będę przybytek mojej ukochanej bogini. Gdy
prowadziłam Fjotrę do Świątyni Dibelli, po raz kolejny zaczepił mnie strażnik
Stendarra, prosząc o pomoc w sprawie domu, w którym to miano odprawiać
daedryczne obrzędy. Nie mogłam w tej chwili zająć się tą sprawą, bo miałam dziecko
pod opieką. Odmówiłam mu więc pomocy. Wreszcie weszłyśmy do świątyni. Hamal
czekała na nas w wewnętrznym sanktuarium.
- Przyprowadziłam
twoją prorokinię - oświadczyłam, prezentując jej Fjotrę.
- Udało ci się ją znaleźć? Niewiarygodne! -
zawołała Hamal z radością. - Pozwól jej z nami iść, a zaczniemy przygotowania.
Powiadomię jej rodzinę, że jest w dobrych rękach. Dziecko, na prawdę
zasługujesz na błogosławieństwo Dibelli. Padnij na twarz przed jej ołtarzem, a
otrzymasz jej dar.
Pozostawiłam
Fjotrę pod opieką kapłanek Dibelli. Byłam pewna, że będzie jej tutaj znacznie
lepiej niż w domu rodzinnym, w którym to nie darzoną ją wielką miłością.
Dibella wiedziała, kogo wybrać na swą prorokinię. Wiedziała, które dziecko
należy wyrwać z rodzinnego domu, by odnalazło schronienie w miejscu, gdzie nie
stanie mu się żadna krzywda. Wielka jest mądrość mojej bogini. Podeszłam do jej
ołtarza, który był wielką czarą czystej źródlanej wody, i padłam przed nią na
kolana.
- Chwała Ci
Dibello! Wieczna cześć i chwała! - zawołałam, składając jej głęboki ukłon.
Ogarnęła mnie
błogość, zapłonęła we mnie siła. Nagle usłyszałam głos, a raczej poczułam
myśli. Właśnie tak czasem przemawia do mnie Akatosh. Jego słowa pojawiają się
po prostu w mej głowie. Tym razem czułam, że to nie Akatosh mówi do mnie, lecz
Dibella. Poczułam myśl: "Rycerzu mój, oto niech łaska ma na ciebie spłynie.
Zaprawdę nie będzie pośród śmiertelnych mężczyzny, który zdołałby cię zgładzić
w walce, ani takiego, który by zdołał przemocą godność twą pohańbić, a który
uczynić to spróbuje, ten niechybnie zginie."
Pod wieczór z
radością w sercu udałam się do Grodu Podkamień. Cały pałac pełen był już
Gromowładnych. W sali tronowej napotkałam nowego huskarla, nowego zarządcę i
nowego jarla.
- Jeszcze raz ci
za wszystko dziękuję - powiedział Thongvor Srebrno-Krwisty, siedząc na swym
tronie, gdy złożyłam mu lekki ukłon.
- Nie spodziewałam
się, że to ty zostaniesz jarlem, Thongvorze, ale cieszy mnie, że tak się stało
- oświadczyłam, poczym zapytałam. - Co zrobisz teraz z kwestią Renegatów?
- Cesarscy byli
słabi. To za ich sprawą zrodził się problem z Renegatami, ale teraz my tu
rządzimy i rozwiążemy problem. Kiedy wojna dobiegnie końca, poproszę Ulfrika o
przysłanie milicji. Oczyścimy Pogranicze z tej zarazy. Wtedy Renegaci trafią
tam, gdzie ich miejsce, do kopalń, by wydobywać dla nas bogactwo.
Miałam nadzieję,
że nie zacznie się z nimi układać, jak jego brat. Nie wyglądał na chciwego,
więc Renegaci chyba naprawdę dostaną teraz za swoje.
- Czy potrzebujesz
ode mnie czegoś jeszcze, mój jarlu? - spytałam.
- Na moim dworze
jest miejsce dla nowego tana - oświadczył Thongvor. - To głównie tytuł
honorowy, ale wiąże się z nim kilka przywilejów, z których możesz zrobić
użytek. Jednakże, mogę nadać ten tytuł tylko komuś znanemu w moich włościach i posiadającemu,
choć jedną nieruchomość w moim mieście. Pomóż moim ludziom i kup dom od mojego
zarządcy, a uczynię cię moim tanem.
- Dziękuję za ten
zaszczyt, ale niestety nie mogę osiedlić się w Markarcie - odpowiedziałam. -Pragnę
służyć memu królowi, Ulfrikowi Gromowładnemu, i dlatego muszę być blisko niego,
w Wichrowym Tronie i wszędzie tam, gdzie mnie pośle.
- Jak sobie
życzysz - Thongvor uśmiechnął się.
12 dzień, Zmierzch Słońca:
W południe
przybyłam do Wichrowego Tronu. Od razu pognałam do Pałacu Królów. Miałam dostarczyć
Ulfrikowi list od Galmara Kamiennej-Pięści. Tak też uczyniłam. Wspaniale było
znów ujrzeć Ulfrika. Patrzyła na niego z zachwytem, kiedy czytał list, siedząc
na swym tronie. Jak zwykle był pewny siebie, swobodny i charyzmatyczny. Nie
wyglądał na kogoś, kogo kiedyś torturowano przez wiele miesięcy. Nie wyglądał
również na kogoś, kto wiele lat spędził w więzieniu. A wiedziałam już, że tak
właśnie było. W Ulfriku było coś, czego nie potrafiłam pojąć. Wreszcie wstał z
tronu i podał list Jorleifowi. Szepnął mu coś, a zarządca natychmiast zszedł do
pałacowej zbrojowni.
- Skoro
wypędziliśmy Cesarstwo z Pogranicza, możemy położyć kres plądrowaniu naszych
kopalń srebra - przemówił Ulfrik, na powrót zasiadając na tronie i patrząc na
mnie. - Srebro należy do Skyrim. Całe zastępy wrogów spłynęły lawiną bólu i
kary zesłanej twoją ręką. Będę cię od tej pory zwał Lodowym Młotem.
Jorleif wrócił do
sali tronowej, niosąc przepiękną, złota tarczę, rzeźbioną po elficku w taki
sposób, że przypominała ptaka z pochylona głową i rozprostowanymi w górę
skrzydłami. Zarządca podszedł do mnie i wręczył mi ową tarczę, a Ulfrik
przemówił:
- Wykazujesz się
wielkim zapałem do bitwy oraz współczuciem wobec tych, dla których walczymy.
Stajesz się nieodzownym ogniwem w łańcuchu naszej sprawy. Robimy to, co robimy,
z miłości dla swych braci i sióstr. Proszę, przyjmij to w dowód odwzajemnionej
miłości.
Byłam
wniebowzięta, że mówi o miłości. Tak bardzo pragnęłam, by mnie kochał.
Chwyciłam elfią tarczę i zapytałam:
- Panie, czy
możemy porozmawiać na osobności?
- Dobrze, chodź -
zgodził się Ulfrik i poprowadził mnie do swej komnaty.
Gdy do niej
dotarliśmy, zamknął za nami drzwi i usiadł przy biurku. Ja stałam blisko drzwi,
ściskając w dłoniach nową tarczę. Byliśmy zupełnie sami.
- Przybyłam do
Markartu, kiedy znajdował się jeszcze pod panowaniem Cesarskich, i znalazłam
się w centrum spisku Renegatów. Chciałam ci o tym opowiedzieć, panie.
- Zamieniam sie w
słuch - powiedział Ulfrik patrząc na mnie uważnie.
- Gdy tylko
przekroczyłam bramy Markartu, stałam się mimowolnym świadkiem zabójstwa pewnej
młodej kobiety na targu. Mężczyzna, który dokonał zabójstwa, nazwał siebie
Renegatem i zastał zabity przez strażników miejskich. Wyglądało to tak, jakby
strażnicy przyzwolili na to zabójstwo, a później zatarli ślady. Postanowiłam to
sprawdzić.
- Zaczyna być
ciekawie - odezwał się Ulfrik, spoglądając na mój dekolt (być może jego uwagę
przykuł Amulet Dibelli, a może mój biust).
Uśmiechnęłam się,
oparłam moją nową tarczę o ścianę i mówiłam dalej:
- Od ludzi na
targu dowiedziałam się, że ofiara zabójstwa nazywała się Margret i pochodziła z
Cyrodiil. W pokoju, który wynajmowała w gospodzie, odnalazłam jej dziennik.
Okazało się, że była agentką Cesarstwa.
- Co robiła w
Markarcie?
- Miała pozyskać
dla Cesarstwa kopalnie srebra należące do rodu Srebrno-Krwistych. Chodziło o
zdobycie aktu własności, czy coś w tym stylu. W każdym razie wiedziałam już,
dlaczego ta kobieta zginęła, pozostało mi tylko dowiedzieć się, kto zlecił jej
zabójstwo.
- Domyślam się, że
stał za tym ktoś z rodu Srebrno-Krwistych. Agentkę Cesarstwa mógł zabić
Thongvor, aby pomóc naszej sprawie, lub Thonar, aby nie stracić swego bogactwa
i wpływów.
- Zrobił to
Thonar. Od lat współpracował z Renegatami. Odkryłam to przypadkiem, gdy
odwiedziłam jego dom. Okazało się, że Renegaci mnie śledzili. Z jakiegoś powodu
uznali, że Thonar mi o nich powiedział, albo chciał powiedzieć, więc zabili
jego żonę.
- Betrid
Srebrno-Krwista nie żyje?
- Owszem, Renegaci
zabili ją wręcz na moich oczach. Oczywiście Thonar obwinił mnie o wszystko i
zamknął w swoim więzieniu.
- Byłaś w Kopalni
Cidna?! - Ulfrik wstał z krzesła i spojrzał na mnie z troską. - Mam nadzieję,
że nikt cię nie skrzywdził.
- Nie, panie - zarumieniłam się lekko. - Spędziłam w tym
okropnym miejscu tylko jakieś dwanaście godzin, a poza tym potrafię się bronić.
- Jak się stamtąd
wydostałaś?
- Uciekłam -
odpowiedziałam z uśmiechem.
- To podobno
niemożliwe.
- Madanach znalazł
sposób, a ja z niego skorzystałam. Poza tym Thonar ułaskawił mnie zaraz po tym,
jak uczyniłam to, na co liczył.
Ulfrik spojrzał mi
w oczy. Chyba domyślał się już, o czym mówię, ale najwyraźniej chciał, bym
powiedziała o tym wprost.
- Zabiłam
Madanacha - oświadczyłam nie przerywając naszego kontaktu wzrokowego.
Twarz Ulfrika
rozpromienił uśmiech w odpowiedzi na moje słowa.
- Król Renegatów
naprawdę nie żyje?! - zapytał z narastająca radością.
W odpowiedzi
kiwnęłam tylko głową.
- Astarte, jesteś
cudowna! - zawołał, poczym zaśmiał sie radośnie. - Skończyłaś to, co ja przed
laty zacząłem. Dziękuję ci!
Stanął przed mną i
położył dłonie na mej talii. Tego, co poczułam w tym momencie, nie sposób jest
opisać. Całym moim ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia. Rozkosz zawładnęła
moją duszą. Przez chwilę nie istniało dla mnie nic cudowniejszego od dotyku
jego męskich dłoni.
- Bogowie mi cię
zesłali - szepnął Ulfrik, patrząc mi w oczy z wdzięcznością.
Czy to tylko
piękny sen? Czy on naprawdę prawie mnie obejmuje? Czy naprawdę czuję jego
dłonie na swojej talii? Czy naprawdę patrzy na mnie z wdzięcznością wprost w
oczy? Czy naprawdę chwilę wcześniej mówił o miłości? Czy naprawdę wręczył mi
elfią tarczę w dowód odwzajemnionej miłości? Byliśmy w jego komnacie sam na
sam. On stał tuż przy mnie i patrzył mi w oczy. Było w tej sytuacji coś
cudownie intymnego
- Rozmawiałam z
Igmundem - szepnęłam. - Wiem, że cię zdradził. Właściwie sam mi się do tego
przyznał.
Ręce Ulfrika
zsunęły się z mojej talii. Odsunął sie o krok.
- Nie tylko on
mnie zdradził - powiedział.
- Trafiłeś przez
niego do więzienia. Czy to była Kopalnia Cidhna?
- Nie, osadzono
mnie w Cesarskim Mieście - odpowiedział. - Zostałem aresztowany na rozkaz
Cesarza i przez niego skazany. To prawda, że Igmund był bezpośrednio
odpowiedzialny za aresztowanie mnie i moich ludzi, ale prawdą jest również to,
że zawsze był i pozostaje nadal zwykłym pionkiem na szachownicy. To Titus Mede
jest istotną figurą.
Ton jego głosu
świadczył wyraźnie o tym, że nie zamierza rozmawiać ze mną na temat swego pobytu
w więzieniu, ani tego, co wydarzyło się w Markarcie przed dwudziestu laty. Jak
w takim razie mogłam mu wspomnieć choć słowem o tym, że wiem, iż był jeńcem
Thalmoru? O nie, musiałam natychmiast zmienić temat.
- Wydaje mi się,
że Igmund z racji swojej... hm... ostrożności, zawsze jest pionkiem w rękach tego,
kto w danej chwili ma więcej do powiedzenia, a często staje się naraz pionkiem
zbyt wielu graczy.
- Trafne
spostrzeżenie - Ulfrik uśmiechnął się do mnie. - Skyrim nie potrzebuje
wiarołomnych jarlów, dlatego dla Igmunda nie ma już miejsca pośród nas.
- Pozostaje
jeszcze kwestia Thonara - podeszłam do biurka Ulfrika i oparłam się o nie
biodrem.
- Domyślam się, że
chciałabyś go ukarać.
- Nie chodzi tylko
o to, że zamknął mnie w Cidhnie. Najgorsze jest to, że aby to zrobić, zabił
niewinnego człowieka. Rozkazał go zabić skorumpowanym strażnikom tylko dlatego,
że próbował on rozwikłać spisek Renegatów, a później oskarżył mnie o dokonanie
tego zabójstwa. Poza tym wielokrotnie dopuszczał się zbrodni, zlecając
Renegatom zabójstwa niewygodnych dla siebie osób.
- Dobrze, że mi o
tym wszystkim powiedziałaś - oświadczył Ulfrik. - To, że Thonar współpracował z
Renegatami to jedno, a to, że zamknął w Cidhnie mojego wiernego żołnierza to
drugie. Z jednego i z drugiego będzie musiałam mi się wytłumaczyć. Lecz nie
będę mógł go potraktować z surowością, na jaką zasługuje. Jego brat Thongvor
jest jednym z mych najważniejszych sojuszników.
- Więc Thonar jest
bezkarny, bo jego brat został jarlem? - spytałam z oburzeniem.
- Astarte, trwa
wojna i musimy teraz troszczyć się o jej pomyślny przebieg dla nas. Później
przyjdzie czas na zajmowanie się przestępstwami. Thongvor to wielki wojownik i
prawdziwy syn Skyrim. Ma jedną słabość - swego młodszego brata, który jest
chciwym mlekożłopem. Dopóki sytuacja Skyrim jest niepewna, musimy tę słabość
akceptować.
Nie odezwałam się,
ale byłam rozczarowana i zagniewana. Nagle Ulfrik delikatnie ujął mnie za
dłonie.
- Proszę cię, byś
nie szukała zemsty na rodzie Srebrno-Krwistych. Proszę cię o to dla dobra
naszej sprawy - powiedział.
Utkwił we mnie
spojrzenie swych szmaragdowych oczu. Spojrzenie, któremu musiałam ulec. Jego
usta były tak blisko moich ust.
- Wiedź panie, że
odpuszczam Thonarowi tylko ze względu na ciebie - odparłam.
Ulfrik uśmiechnął
się do mnie i na powrót zasiadł przy swoim biurku.
- Potrzebujemy cię
w Hjaalmarch. Jest wiele do zrobienia - oświadczył.
- Jakie będą moje
zadania? - spytałam.
- Będziesz robić,
co ci Galmar rozkaże, i siać jak największy chaos w Cesarstwie i u każdego
jarla, który je wspiera - odpowiedział swoim ulubionym oficjalnym tonem.
- Rozumiem.
- Niech cię Talos
prowadzi!
Skłoniłam się mu,
chwyciłam moją elfią tarczę i skierowałam się ku drzwiom.
- Astarte! -
zawołał mnie, gdy już wychodziłam z jego komnaty.
- Tak, panie? -
spytałam, odwracając się ku niemu.
- Uważaj na siebie
- powiedział.
- Dobrze -
uśmiechnęłam się delikatnie i wyszłam na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Po krótkim
odpoczynku we własnym domu, udałam się do świątyni Talosa, aby się pomodlić.
Dziękowałam bogom za moją rozmowę z Ulfrikiem.
13 dzień, Zmierzch Słońca:
Przemierzałam
śnieżne zaspy na grzbiecie mej klaczy. Miałam na sobie kirys Gromowładnych, ale
nie nosiłam hełmu. Wiatr rozwiewał moje jasne włosy. Na moim czole błyszczały
szmaragdy osadzone w złotym diademie, a na mej piersi lśnił Amulet Dibelli. Blask
słońca odbijał się od przepięknej złotej tarczy, którą podarował mi Ulfrik. Do
mego pasa przypięty był elfi miecz, wykonany w tym samym stylu, co tarcza.
Natomiast przez plecy przewieszony miałam szklany łuk oraz kołczan pełen
dwemerskich strzał.
Zmierzałam do
obozu Gromowładnych w Hjaalmarch. Zanim dotarłam na miejsce zostałam
zaatakowana przez dwoje bandytów. Jeden z nich chwycił mnie za kolano i za nim
zdołałam sięgnąć po miecz, odpiął moje siodło, zwalając mnie z konia. Doskoczył
do mnie w kilka sekund, lecz ja byłam szybsza. Cięłam go mieczem po twarzy.
Stracił kawałek nosa. Drugie cięcie było już śmiertelne. Tymczasem moja klacz
kopnęła drugiego bandytę w głowę na tyle mocno, że go zabiła.
Gdy przybyłam do
obozu w Hjaalmarch, od razu weszłam do namiotu Galmara. Nasz dowódca stał przed
stołem z mapą Skyrim i przyglądał się układowi czerwonych i niebieskich
chorągiewek.
- Melduję gotowość
do służby - oświadczyłam, prostując się dumnie.
- Trzeba
dostarczyć fałszywe rozkazy cesarskiemu legatowi w Morthalu, ale najpierw
musimy zdobyć wytyczne Cesarstwa, żeby na ich podstawie stworzyć fałszywki -
oświadczył Galmar. - Cesarscy gońcy często zatrzymują się w gospodach w
Smoczymoście i w Rorikstead. Może przekonasz jednego z oberżystów, by ci pomógł.
Tak, czy inaczej, zdobądź te dokumenty. Co ty na to?
- Uważaj to za
zrobione - odpowiedziałam.
- Wierzę w ciebie.
Nagle usłyszeliśmy
krzyki na zewnątrz. Obydwoje natychmiast wybiegliśmy z namiotu od razu
chwytając za broń. Okazało się, że nasz obóz zaatakował smok. Nasze szałasy
stanęły w ogniu. Gromowładni poczęli strzelać do bestii z łuków. ja również
chwyciłam za łuk. Udało mi się dwa razy bardzo celnie trafić smoka. Dwemerskie
strzały praktycznie wyłupiły mu oczy. Przeszyty licznymi strzałami mych
towarzyszy, runął na ziemię. Natychmiast doskoczyłam do niego i dobiłam go
potężnym uderzeniem miecza. Następnie wchłonęłam jego duszę.
Kiedy pożar
spowodowany przez smoka został opanowany i zajęłam się już wszystkimi rannymi,
weszłam do pustego szałasu, gdzie zdjęłam z siebie zbroję Gromowładnych i
przywdziałam strój karczemny. Pozostawiam w obozie swój miecz i łuk. Jedyną
bronią, jaką postanowiłam z sobą zabrać był szklany sztylet, skryty w moim
prawym bucie. Wyjęłam z plecaka małe lusterko. Wykonałam makijaż i rozczesałam
włosy. Przyglądając się w lusterku, upewniłam się, że nie wyglądam wcale na
żołnierza. W stroju, który miałam na sobie, mogłam uchodzić za karczmarkę,
bardkę lub prostytutkę. I oto mi chodziło. Zarzuciłam na ramiona ciepły płaszcz
z grubego, białego futra i tak ubrana wsiadłam na grzbiet mej klaczy.
Postanowiłam, że wpierw pojadę do Rorikstead.
Przybyłam do
wioski, gdy słońce chyliło się już ku horyzontowi. Rorikstead okazało się być
dość zamożną miejscowością. Znajdowało się tu wiele gospodarstw i pól
uprawnych. Napotkałam tu kilku bogato ubranych starców oraz paru cesarskich
legionistów. Nie wzbudzając niczyich podejrzeń wstąpiłam do drewnianego
budynku, którego szyld głosił: "Oto Gospoda pod Lodowym Owocem." Miałam
szczęście. W gospodzie znajdowało się tylko dwoje Nordów. Starszy, prawie łysy,
stał za barem, a młodszy o długich blond włosach pił trunek przy jednym ze
stolików.
- Jedzenie, czy
wolny pokój? - spytał starszy Nord, gdy zbliżyłam się do niego.
- Informacja -
odparłam. - Czy zdarzyło ci się ostatnio spotkać jakiegoś kuriera cesarskich?
- Ja raczej dbam o
prywatność moich klientów - mężczyzna spojrzał na mnie z niechęcią.
- Nie mam na to
czasu - chwyciłam Norda za koszulę i gwałtownie szarpnęłam go w swoją stronę. -
Jeśli będzie trzeba, inaczej z tobą porozmawiam.
Uformowałam w
dłoni małą ognistą kulę i podstawiłam ją pod nos właściciela gospody.
- Spokojnie, to
nie będzie konieczne - mężczyzna spojrzał na kulę z niepokojem. - Był tu, ale
wyszedł. Jeśli teraz za nim ruszysz, na pewno zdążysz go złapać. Albo zaczekaj
tutaj. Na pewno prędko wróci.
- Zaczekam tutaj -
zadecydowałam gasząc kulę ognia. - Tymczasem przynieś mi coś do jedzenia.
- W porządku.
Usiadłam przy
jednym ze stolików i czekałam. Zjadłam kolację, popiłam ja winem i czekałam
dalej. Godzina mijała za godziną. Poprawiłam sobie makijaż. Nudziłam się
okropnie. Była już późna noc, a cesarskiego kuriera wciąż nie było widać.
Umierałam z nudów. Postanawiam, że czekam ostatnią godzinę i daję za wygraną.
Ileż można czekać? Wreszcie otworzyły się drzwi gospody. Nie było jednak za
nimi cesarskiego kuriera. Do gospody
weszli wojownicy Alik'r, czyli tajemniczy mężczyźni szukający w Skyrim jakiejś
Redgardki.
- Masz dla nas
jakieś wieści? - spytał jeden z wojowników na mój widok.
- Nie, nie mam -
odpowiedziałam krótko.
Wojownicy właśnie
zaczęli spożywać podaną im kolację, gdy do gospody nareszcie wszedł mężczyzna w
cesarskiej zbroi. Miał przy sobie wielką skórzaną sakwę, taką, w jakich zwykle
trzyma się dokumenty. Natychmiast się ożywiłam. Młody mężczyzna podszedł do
baru i zapłacił za nocleg. Następnie zamówił kufel miodu, usiadł przy stole i
zaczął pić. Podeszłam do niego i uśmiechnęłam się uwodzicielsko.
- Jesteś sam? -
zagadnęłam.
- Nie mam czasu na
pogaduchy - odpowiedział surowo.
Musnęłam palcami
jego dłoń i spojrzałam mu w oczy zalotnie. W ten sposób rzuciłam na niego urok.
Dawno nie używałam tego zaklęcia i nie miałam pewności, czy się uda. Jednak
jego źrenice natychmiast się rozszerzyły, co świadczyło o tym, że zaklęcie działa.
- Masz czas
spędzić tutaj noc, a ja mogę ci ją umilić - szepnęłam, przeciągając palce po
swoim głębokim dekolcie.
Wstał od stołu,
objął mnie i cmoknął w usta.
- Jestem cesarskim
kurierem, skarbie - szepnął. - Jutro skoro świt, musze wyruszyć w drogę do
Morthalu. Wiozę ważne dokumenty od samego generała Tulliusa - mówiąc to,
ścisnął dłonią swoją sakwę.
- Do świtu jest
jeszcze sporo czasu...
- A co mi tam!
Chodź! - pociągnął mnie za rękę do wynajętego przez siebie pokoju.
Zamknął za nami
drzwi i zaczął mnie całować. Czułam się okropnie, ale dla Ulfrika byłam gotowa
znieść jego obleśne pocałunki. Dla Ulfrika byłam gotowa zrobić bardzo wiele.
- Śliczna jesteś -
powiedział cesarski kurier i zaczął rozpinać mój gorset.
Ja tymczasem
rozpięłam mu pas, zrzucając jego miecz na podłogę. Przeciwnik został
rozbrojony. Usiedliśmy na łóżku. Rozebrał mnie od pasa w górę i nareszcie zdjął
swoją sakwę. Rzucił ją na podłogę obok łóżka. Skorzystałam z tego, że zajęty
był całowaniem mojego dekoltu, i dyskretnie sięgnęłam po szklany sztylet ukryty
w moim bucie. Przyłożyłam go do gardła cesarskiego kuriera. Był w szoku.
- Nie jestem tu,
żeby umilić ci noc. Mam odebrać dokumenty - oświadczyłam.
- Ach tak! -
zawołał wściekły.
Nie zamierzał mi
ulec. Ścisną mój nadgarstek z całej siły, jednocześnie przyciskając ostrze
sztyletu do swojej szyi. Uniemożliwił mi w ten sposób poderżniecie mu gardła. Drugą
ręką uderzył mnie w twarz. Odskoczyłam od niego, lecz na szczęście nie
wypuściłam z ręki sztyletu. Próbował sięgnąć po miecz leżący na podłodze. Nie
zdążył. Dźgnęłam go dwa razy w szyję. Krew trysnęła z uszkodzonej tętnicy
wprost na mnie, na moją twarz i piersi. Cesarski kurier wykrwawił się po kilku
sekundach. Szybko wytarłam sztylet i swoje zakrwawione dłonie w prześcieradło
leżące na łóżku. Otarłam również krew z twarzy i dekoltu. Szybko sie ubrałam i
chwyciłam sakwę kuriera. Upewniłam się, że w środku znajdują się jakieś
dokumenty. Kiedy przewieszałam sakwę przez ramię, drzwi pokoju otworzyły się i
do środka zajrzał karczmarz oraz jasnowłosy Nord, który, jak dowiedziałam się
przed kilkoma godzinami, był jego synem.
- Morderstwo! -
wykrzyknęli obydwaj jednym głosem.
Stali w drzwiach,
blokując mi drogę ucieczki. Odepchnęłam ich z całej siły, jednocześnie rzucając zaklęcie
szału. Syn i ojciec rzucili się na siebie i zaczęli okładać się pięściami. Wiedziałam,
że wyczarowana przeze mnie agresja nie potrwa dłużej niż minutę. Musiałam się
śpieszyć. Wybiegłam z gospody i wskoczyłam na grzbiet mojej klaczy. Opuściłam
Rorikstead w galopie.
Nie minęło wiele
czasu, gdy przyjechałam do obozu. Od razu po zejściu z konia, udałam się do namiotu
Galmara. Spał na swoim posłaniu.
- Galmarze, zbudź
się! To pilne! - zawołałam głośno.
Nord natychmiast
zerwał się ze snu. Zanim zdążył się odezwać, rzuciłam mu zdobytą sakwę na
kolana.
- Świetna robota.
Zobaczmy, co tam ma - powiedział i otworzył sakwę.
Przez kilka minut
przeglądał dokumenty w milczeniu. Wreszcie, nie odrywając wzroku od zapisanych
kartek pergaminu, oświadczył:
- Cesarscy wiedzą
o nas więcej niż przypuszczałem. Nie dobrze. A to co? Zdaje się, że Śnieżny
Jastrząb potrzebuje posiłków. Dopilnujemy, by tam nie dotarły. No i pięknie.
Muszę wprowadzić poprawki na tych dokumentach.
Położył dokumenty
na stole, sięgnął po pióro z kałamarza i zaczął coś kreślić na cesarskim
pergaminie.
- O! I gotowe -
ucieszył się, na powrót umieszczając pióro w kałamarzu. - Dopilnuj, żeby te
sfałszowane papierzyska trafiły do legata w Morthalu. Dzięki nim narobimy
zamieszania w ich planach i zyskamy przewagę w boju.
- Jak nazywa się
ten legat?
- Taurinus Duilis.
Uważaj na siebie!
- Tak jest -
odpowiedziałam, poczym dodałam z uśmiechem - Lubię takie misje.
14 dzień, Zmierzch Słońca:
Przybyłam do Morthalu
przed świtem. Wokół mnie panowała śnieżyca. Wirujące w powietrzu płatki śniegu
ograniczały mi widoczność, ale ograniczały również widoczność strażnikom
miejskim, którzy nie mogli rozpoznać mnie z daleka. Na wszelki wypadek rzuciłam
na siebie czar olśniewającej prezentacji. Zaklęcie to sprawiało, że wszyscy śmiertelnicy
w promieniu dwudziestu stóp zaczynali mi ufać, wierzyć moim słowom i życzyć mi
jak najlepiej. Niestety efekt ten utrzymywał się jedynie przez kilkadziesiąt
sekund. Zaraz po rzuceniu na siebie zaklęcia olśniewającej prezentacji,
ujrzałam przed sobą ciemnowłosego mężczyznę w srebrnej zbroi Legionu.
Natychmiast zsiadłam z konia i podeszłam do niego.
- Witaj, Legacie!
- zawołałam.
- Witaj,
towarzyszu! - odpowiedział Legat Taurinus Duilis, z powodu mego zaklęcia
zakładając bez wahania, że jestem sprzymierzeńcem Cesarstwa. - Nie mogę się
doczekać, kiedy będę mógł załatwić bezbożną hołotę Ulfrika. Pilnuj się!
- Panie, przynoszę
ważne dokumenty - oświadczyłam podając mu cesarską sakwę.
- Doprawdy? I po
drodze zawieruszył ci się gdzieś mundur, co żołnierzu? - zapytał, patrząc z
pogardą na mój kobiecy strój.
Jego pytania
dowodziły jasno, że moje zaklęcie właśnie przestaje działać.
- Tak było łatwiej
przekraść się przez linię wroga - odpowiedziałam, spoglądając mu wprost w oczy.
- Może i tak.
Dobry pomysł - pochwalił mnie z powodu ostatniej fazy działania mojego zaklęcia.
- Szybciej żołnierzu, zajrzyjmy do tych raportów. Czekam na wieści o bojówkach
dla portu - Legat zaczął przeglądać dokumenty. - Dobrze, są w drodze. Mamy też
informacje o ruchach oddziałów wroga. Doskonale! Zwiadowcy Gromowładnych
utrudniają nam poruszanie się. Dobrze, że komuś w ogóle udało się tu
przedostać. Może napijesz się w Skromnej Przystani, zanim wyruszysz w drogę
powrotną?
Wiedziałam, że
zaklęcie wyczerpało się już całkowicie. Musiałam natychmiast opuścić Morthal.
- Wybacz, panie,
lecz otrzymałam rozkazy, by prędko powrócić do obozu - oświadczyłam.
Legat mruknął coś,
a ja ukłoniłam się mu, wsiadłam na konia i czym prędzej stamtąd odjechałam.
Rankiem byłam już wśród swoich.
- Jestem wspaniałą
agentką - oświadczyłam, podchodząc do Galmara, który dokonywał właśnie
przeglądu naszej broni.
- Spójrz w twarze
wojowników, którzy cię otaczają. - Galmar położył mi dłoń na ramieniu i
zamaszystym ruchem ramienia wskazał mi otaczających nas Gromowladnych. - Oto
prawdziwi synowie i córy Skyrim. Widzisz tę siłę i honor, które połyskują w ich
spojrzeniu?
- Jakie są nowe
rozkazy? - spytałam, uśmiechając się.
- Udasz się do
fortu Śnieżny Jastrząb. Dołącz do naszych braci, którzy szykują się do ataku, a
potem rusz z nimi na te cesarskie świnie. Gdy zwyciężycie, obsadzimy fort.
- Tak jest!
- Niech cię Talos
prowadzi!
Udałam się do
namiotu, w którym pozostawiłam moje rzeczy. Natychmiast włożyłam na siebie
zbroję Gromowładnych i przypięłam elfi miecz do pasa. Wsiadłam na konia i
pojechałam w stronę fortu Śnieżny Jastrząb. Po swojej prawej stronie widziałam
rzekę. Była to chyba Rzeka Hjaal, będąca dorzeczem znanej mi już rzeki Karth. W
końcu mym oczom ukazał sie most. Przejechałam na drugą stronę rzeki i dalej
podążyłam już ścieżką wiodącą bezpośrednio do fortu.
Gdy przybyłam na
miejsce, atak już trwał. Gromowładni zabijali Cesarskich, dzielnie broniących
Śnieżnego Jastrzębia. Nie zsiadając z konia, wjechałam w tłum wrogów,
broniących dziedzińca i zaczęłam na oślep uderzać ich moim mieczem. Użyłam
również Krzyku Nieugiętej Siły, powalając większość Cesarskich pod kopyta mej
klaczy. Konno miałam pewną znaczącą przewagę nad pieszymi legionistami.
Pozostali Gromowładni wdarli się do wnętrza fortu, więc pozostałam na
dziedzińcu sama. Nagle jeden z legionistów zdołał jakimś cudem zrzucić mnie z
konia. Mimo bolesnego upadku, szybko podniosłam się z ziemi. Otoczyło mnie
dziewięciu Cesarskich. Natychmiast rzuciłam na siebie zaklęcie kamiennego
ciała, dzięki czemu moja zbroja zaczęła znacznie lepiej chronić mnie przed
zadawanymi mi ciosami. Następnie swoim mieczem zabiłam po kolei dziewięciu
Cesarskich. Zrobiło się cicho. Gdy opróżniałam sakiewki martwych przeciwników,
moi towarzysze wywiesili na wieży fortu błękitna flagę z głową niedźwiedzia.
Był to znak, że fort Śnieżny Jastrząb należy już do nas.
Po zajęciu się
rannymi w forcie, wróciłam do obozu. Weszłam do namiotu Galmara, jednak nikogo
tam nie zastałam. Moich uszu dobiegły jęki rannych, leżących w sąsiednim namiocie.
Szybko zajęłam się ich uzdrawianiem. Wielu miało poważne obrażenia cięte i
kłute oraz rozległe krwotoki wewnętrzne. Na szczęście udało mi się uratować
wszystkich. Okazało się, że właśnie powrócili z bitwy o Morthal.
- Czy wiecie,
gdzie jest Galmar? - spytałam głośno, tak by wszyscy przebywający w namiocie
żołnierze mogli mnie usłyszeć.
- Wyjechał -
odpowiedział jeden z Gromowładnych. - Raczej nie ma go już w Hjaalmarch.
Wobec tej
informacji, nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do Wichrowego Tronu.
15 dzień, Zmierzch Słońca:
Przybyłam do
Wichrowego Tronu pod osłoną nocy. Mimo bardzo wczesnej pory, w Kamiennej
Dzielnicy panował straszny ruch. Gromowładni pakowali prowiant, odbierali broń
z kuźni, siodłali konie, żegnali się z bliskimi. W Pałacu Królów gromadzili się
żołnierze. Sala tronowa była przepełniona po brzegi zniecierpliwionymi ludźmi. Ulfrika
zastałam w pokoju z mapą. Towarzyszył mu jego drugi oficer. Na stole, oprócz
mapy, leżały dwa komplety zbroi. Jedna błyszczała złotem i od razu widać było,
że wykuły ją elfie dłonie. Druga wykonana była z zimnej stali i podobna do
innych zbroi Gromowładnych. Spoczywał na niej płaszcz z niedźwiedziego futra.
- Witaj, panie! -
skłoniłam się lekko.
- Astarte!
Oczekiwałem cię - odpowiedział Ulfrik. - Tullius się chyba denerwuje. Zajmując
Hjaalmarch, stanęliśmy mu niemalże w ogródku. Jak tylko będziemy w stanie,
wyruszymy na Samotnię.
- Czy ta
powszechna mobilizacja ma bezpośredni związek z przyszłym atakiem na stolicę? -
zapytałam.
Ulfrik przytaknął,
poczym wziął ze stołu niedźwiedzi płaszcz, podszedł do mnie i zarzucił mi go na
ramiona. Płaszcz ów wykonany w całości z niedźwiedziego futra i niedźwiedziej
skóry, posiadał również prawdziwą niedźwiedzią głowę, służącą za kaptur. Taki
sam płaszcz nosił zwykle Galmar. Ulfrik wsuwając mi ten przedziwny kaptur na
głowę i zapinając mi płaszcz pod szyją, oświadczył:
- Skyrim widzi w
tobie swego bohatera. Należysz teraz do naszej rodziny. Będziemy cię od tej
pory znać jako Ostrze Gromu. Z twojego serce bije miłość do tego kraju i jego
ludu, a z twoich rąk wyziera śmierć dla jego wrogów. W imieniu synów i córek
Skyrim, w imieniu wszystkiego, co prawe, przyjmij ten dar uznania za swe
zasługi.
Zamaszystym ruchem
ramienia wskazał mi leżące na stole zbroje. Wiedziałam już, że odtąd należą do
mnie. Byłam zachwycona.
- Myślałam, że
niedźwiedzi płaszcz to symbol rangi oficera - odezwałam się.
- Owszem.
"Ostrze Gromu" to tradycyjny tytuł oficerski w Skyrim.
- Więc jestem
teraz twoim oficerem, panie? - spytałam jednocześnie zdziwiona i zaszczycona.
- Tak, lecz nie ma
czasu na rozpływanie się w chwale. Szykujemy się do ostatecznego natarcia na
Samotnię. Potrzebuję cię tam. Zgłoś się do naszego obozu w Haafingar.
Wróciłam do domu,
by przygotować się do kolejnej walki. Ubrałam nową zbroję oficera Gromowładnych
wraz z niedźwiedzim płaszczem, a także karawasze i buty oficera Gromowładnych.
Na swej piersi zawiesiłam Amulet Akatosha. Następnie naładowałam swój
krasnoludzki miecz za pomocą klejnotu duszy, tak by nadal magicznie podpalał
ciała, które zrani. Ukryłam w bucie szklany sztylet, zatknęłam za pas Miecz
Spopielenia i chwyciłam elfią tarczę.
16 dzień, Zmierzch Słońca:
Przybyłam do obozu
Gromowładnych w Haafingar w godzinach porannych. Ku mojej radości spotkałam tu
Cadego i Freję.
- Witajcie! -
zawołałam, uśmiechając się do nich.
- Dobrze cię widzieć,
Astarte - odezwał się Cade. - Zostałaś oficerem?
- Owszem, spotkał
mnie ten zaszczyt - odpowiedziałam.
- Walcz, albo giń
z godnością - Cade lekko mi się skłonił.
- Chyba bierze
mnie przeziębienie - odezwała się wyraźnie podirytowana Freja. - Mam nadzieję,
że nie przypadnie mi służba wartownicza.
- Raczej nic ci
nie jest, skoro masz czas na narzekanie.
- Wybaczcie, ale
muszę odebrać nowe rozkazy - powiedziałam i oddaliłam się od moich znajomych.
Weszłam do namiotu
Galmara. Na stole leżała rozłożona mapa Skyrim, na której stały chorągiewki
reprezentujące wojska nasze i naszych wrogów. Prawie wszystkie chorągiewki były
niebieskie. Oznaczało to, że jednoznacznie wygrywamy tę wojnę. Na mapie zostały
już tylko trzy czerwone chorągiewki. Jedna oznaczała Samotnię, druga Smoczy
Most, a trzecia jakiś północny fort. Cieszył mnie ten widok. Przeniosłam wzrok
na pochylającego się nad mapą Galmara. Zabawne było to, że miałam na sobie teraz
taką samą zbroję, co on.
- Gdyby Ulfrik
mógł zwalić to całe planowanie na kogoś innego, to dziarsko ruszyłbym w bój
razem z wami - odezwał się Nord, prostując się i spoglądając na mnie.
- Melduję się -
oświadczyłam.
- Przyłącz się do
ataku na fort Hraggstad, a później wróć tutaj - rozkazał mi Galmar.
- Tak jest! -
odpowiedziałam, odwracając się na piecie.
- Płonie w tobie
prawdziwy ogień - zawołał Galmar, gdy wychodziłam z jego namiotu.
Minęłam obozowego
kwatermistrza i dosiadłam się do Gromowładnego smażącego pieczeń nad ogniem. Kiedy
pieczeń była już gotowa, do ogniska dosiedli się również Cade i Freja.
Posilaliśmy się w pośpiechu, gdy podszedł do nas Galmar.
- Nie
wyruszyliście jeszcze? To nawet dobrze - powiedział. - Astarte poprowadzisz
oddział konnicy. Pomyślałem, że ty najlepiej się do tego nadasz.
- To my mamy
konnicę? - spytałam.
- Teraz już mamy -
odpowiedział Galmar.
- Jest nas tylko
sześcioro - wyjaśniła Freja. - Z tobą, Astarte, będzie siedmioro.
- Atak konno? To
może być nawet ciekawe - stwierdziłam głośno.
Po pięciu minutach
wyruszyliśmy w drogę. Było nas siedmioro. Jedna Cesarska, jeden Redgard, dwoje
Nordów i trzy Nordki dosiadające mocnych norskich koni. Pojechaliśmy od strony
Ambasady Thalmoru. W południe odnaleźliśmy naszych. Było to kilkudziesięciu
żołnierzy piechoty.
Walka rozpoczęła
się pod moim dowództwem. Poprowadziłam konny oddział szarżą na dziedziniec
fortu. Piechota miała uderzyć po naszym wejściu. Pierwsza wdarłam się na
dziedziniec i używając Ognistego Oddechu, zasiałam zamęt w szeregach wroga. Pierwszy
szereg padł natychmiast, zmiażdżony naszym impetem. Cesarska piechota, mimo
przewagi liczebnej, nie miała szans z naszą jazdą. Gdy nasza piechota również
przystąpiła do ataku, zeskoczyłam konia i zabijając kolejnych legionistów,
wdarłam się do wnętrza fortu. Szybko zeszłam do lochu. Wszystkie cele były
puste. Nie więziono tu naszych. Powróciłam na górę i walczyłam dalej. Uderzyłam
atakującego mnie legionistę moim mieczem tak potężnie, że rozłupałam mu czaszkę.
W następnej sekundzie usłyszałam zwycięskie okrzyki moich ludzi. Fort został zdobyty
wyjątkowo szybko. Nikt z naszych nie zginął i prawie nie mieliśmy rannych,
natomiast po stronie Cesarskich polegli wszyscy.
Piechota pozostała
w forcie, natomiast oddział jazdy pod moim przewodnictwem powrócił do obozu.
Zsiadłam z grzbietu mej wiernej klaczy i weszłam do namiotu Galmara. Tym razem
na stole, prócz mapy, leżały rozsypane pieniądze.
- Fort zdobyty -
oświadczyłam.
- Dobra robota! -
ucieszył się Galmar. - Ulfrik miał rację, co do ciebie. Cieszę się, że jesteś z
nami. Jutro wyruszamy na stolicę. Dołącz do naszych braci, którzy poprowadzą
natarcie. Walcz z honorem lub takoż umrzyj. Niech cię Talos prowadzi!
Wyszłam z namiotu
Galmara z mocno bijącym sercem. Już jutro miał się rozegrać kulminacyjna bitwa
wojny domowej w Skyrim.
17 dzień, Zmierzch Słońca:
Wszyscy
otrzymaliśmy ten sam rozkaz: wypocząć przed bitwą. Toteż spaliśmy do południa,
a później nie śpieszyliśmy się z obiadem. Gdy wyruszyliśmy z obozu, było już
bardzo późno. Tylko Galmar i ja jechaliśmy konno, reszta Gromowładnych
maszerowała pieszo za nami. Byliśmy coraz bliżej Samotni. Kiedy dotarliśmy do
Smoczego Mostu, czyli wioski znajdującej się nieopodal Samotni, od razu
zorientowaliśmy się, że przeszła już tędy nasza armia. Wioska została spalona.
Zwykle nie tak wyglądały podbite przez nas miejscowości. Staraliśmy się zadawać
Skyrim jak najmniej strat, dlatego nie tylko nie zabijaliśmy cywili, ale
również nie niszczyliśmy domów i innych budynków użytkowych. W Smoczym Moście
było inaczej. Wszystkie pola uprawne zostały spalone. Spalono również większość
budynków. Biały śnieg był czerwony od krwi i czarny od sadzy. Wszędzie, na
śnieżnych zaspach ścieliły się trupy legionistów oraz naszych towarzyszy broni,
choć tych ostatnich było zdecydowanie mniej. Cywile natomiast spoglądali na nas
z nienawiścią przez okna zrujnowanych domów. Nasza armia oszczędziła, co prawda,
ich życie, ale odebrała im prawie cały majątek.
- Kto zdobył tę
wieś, Galmarze? - spytałam.
- Ulfrik - odpowiedział
Nord. - Ma czekać na nas pod Samotnią.
- Więc to Ulfrik
poprowadzi natarcie?
- Oczywiście.
Pod murami
stanęliśmy o zmierzchu. Zostawiliśmy konie nieopodal stajni. Cała okolica wokół
była spalona. Widać, że Ulfrik się nie patyczkował. Czekał na nas ze swoim
oddziałem pod murami. Cudownie było go zobaczyć. Miał na sobie stalową zbroję,
na którą zarzucił swój codzienny szary płaszcz ze zwierzęcego futra. Na głowie
nosił tę obrzydliwą Wyszczerbioną Koronę, ale i tak wyglądał wspaniale. Wszystko
wokół Samotni zostało już zdobyte, pozostała tylko ona. Zewnętrzne mury również
zostały już zdobyte. Ulfrik stanął przy wewnętrznej bramie, na przeciwko swoich
żołnierzy, w tym mnie, i zaczął przemawiać. Musiał przekrzykiwać wiwatujących
Gromowładnych oraz huki balustrad rozwalających mury. Trzeba przyznać, że szło
mu to całkiem nieźle.
- Zaczynamy
żołnierze! - wykrzyknął swym doskonałym, donośnym głosem. - To miasto będzie
nasze! Dotarliśmy tu dzięki poświęceniu i odwadze naszych towarzyszy! Tych,
którzy polegli, oraz tych, którzy wciąż niosą tarcze prawdy! Dziś wróg pozna
siłę naszej determinacji, prawdziwą głębię naszego gniewu i chwalebną słuszność
naszej sprawy! Bogowie nas obserwują! Duchy naszych przodków się niepokoją!
Mężowie zrodzeni pod słońcem, które dopiero wstanie, zostaną przeobrażeni przez
nasze dzisiejsze czyny! Nie lękajcie się bólu i ciemności, albowiem Sovngard
czeka na tych, którzy zginą z bronią w ręku i odwagą w sercu! Przebijemy się do
Zamku Dour i utniemy łeb samemu Legionowi! Wtedy boski wzrok spocznie na Skyrim
i bogowie uczynią tę krainę taką, jaka powinna być! Pełną Nordów! Silnych,
niepowstrzymanych i wolnych!
Nie mogła wyjść z
podziwu. Nie tylko słowa Ulfrika były wspaniałe, chwytające za serce, ale
również sposób, w jaki je wypowiadał. W jego głosie było tyle zapału i siły. Cudowne
było to, jak kontrolował każdy swój oddech. Pewnie każdy inny śmiertelnik
przemawiając zaraz po walce i jednocześnie bezpośrednio przed kolejną, jednym
ciągiem, bez żadnych przerw, donośnym i na tyle głośnym głosem, by przekrzyczeć
wiwatujące tłumy, dostałby zadyszki, ale nie Ulfrik. Zastanawiałam się, co
musiałoby się stać, by zabrakło mu tchu. Może nic nie zdołałoby tego uczynić.
- Przygotować się!
Do boju! Za synów i córy Skyrim! - zawołał bez śladu zmęczenia w swym głosie,
dobywając miecza.
Rozpoczął się atak
na miasto. Biegnąc w ślad za Ulfrikiem, przekroczyliśmy bramę. Pierwsze
natarcie było łatwe. Walczyłam u boku Ulfrika, na pierwszej linii. Zajęliśmy
ulice Samotni, tnąc zmierzających ku nam legionistów. Ulfrik okazał się być
niezwykle sprawnym wojownikiem. Ścinał legionistów tak samo wprawnie i szybko,
jak ja.
- Mam zamknąć
oczy? Może dam ci w ten sposób szansę? - odezwał się kpiąco do nieco lepiej
walczącego od swych towarzyszy Cesarskiego, z którym właśnie starł się w
pojedynku.
Strzegłam go. Nic
nie interesowało mnie w tej chwili tak bardzo, jak jego bezpieczeństwo.
Osłaniałam się elfią tarczą i zabijałam Cesarskich, chcących rzucić się w jego
stronę. Tymczasem Ulfrik zabił legionistę, z którego przed chwilą zakpił.
Wspięłam się na schody znajdujące się przy zamku Dour. Na chwilę wsunęłam miecz
do pochwy i gwałtownie skierowałam dłoń w dół. W górę wystrzeliło magiczne światło. Nad
schodami zawisła kula niezwykle jasnego światła, która rozświetliła całą
Samotnię. Ciężko jest walczyć, gdy nie widzi się swych przeciwników. Teraz było
zdecydowanie lepiej.
- Za cesarza! -
zawołał jeden z legionistów biegnąc w moją stronę.
Nie zdążył paść od
mego miecza, gdyż Galmar ściął go uderzeniem swego topora.
- Zdychaj cesarski
psie! - zawołał, atakując kolejnego przeciwnika.
Na chwilę straciłam
Ulfrika z oczu. Szukałam go wzrokiem, coraz bardziej zaniepokojona tym, że nie
wiem, co się z nim dzieje. Chwilę później ujrzałam go. Zobaczyłam, jak jeden z
legionistów poważnie rani go swoim mieczem. Natychmiast zaczęłam przedzierać
się przez szeregi wrogów i sojuszników w jego stronę. Dobiegłam do niego, za
nim legionista zdołał drugi raz uderzyć go mieczem. Zablokowałam wrogi cios,
ostrzem swej broni. Następnie przyjęłam kolejne uderzenie na tarczę i pchnęłam
Cesarskiego mieczem. Zabiłam kolejnych dwóch przeciwników, którzy osaczali
Ulfrika. Osłoniłam go przed nimi. Wydawało się, że nasze zwycięstwo jest
bliskie, lecz nagle z Zamku Dour wyszło kilkaset legionistów. Przestało być tak
łatwo, jak dotychczas. Ulfrik znów został ranny. Zabił legionistę, który go
zranił, lecz towarzysz zabitego zamachnął się już, by uderzyć go w głowę swym
mieczem. Zablokowałam ten cios i zionęłam ogniem w przeciwników. Legioniści
poczęli płonąć żywcem. Ratując życie, odsunęli się od Ulfrika. Jeden z nich
jednak nie miał zamiaru odsuwać się ode mnie. Poczułam dotkliwy ból, gdy ostrze
cesarskiego miecza przebiło moją zbroję i zanurzyło się głęboko w mój brzuch,
uszkadzając moje wnętrzności. Tarcza wypadła mi z ręki. Nie wiem, jak to się
stało, że zdołałam zabić tego legionistę, gdy wyciągnął już miecz z mojego
ciała. Jakimś cudem nie zemdlałam i nie zostałam dobita przez pozostałych
wrogów, lecz zdołałam rzucić na siebie zaklęcie uzdrowienia. Gdy już się
uleczyłam, natychmiast zaczęłam rozeznawać się w sytuacji. Ulfrik walczył obok
mnie. Jeden z Cesarskich uderzył go mieczem w kolano tak mocno, że upadł na
ziemię. Natychmiast podniosłam tarczę i osłoniłam Ulfrika od naszych wrogów.
Uratowałam go po raz trzeci. Na szczęście szybko zdołał się podnieść i walczył
dalej. Posuwaliśmy się w głąb miasta. Ja wspięłam się na schody i walczyłam w
górnej części miasta, a Galmar i Ulfrik na dole, tuż pode mną.
- Nie dasz mi
rady! - zawołał legionista, z którym starłam się w pojedynku.
- Właśnie, że dam
- odparłam, raniąc go w dłoń i wytrącając mu z ręki miecz.
- Litości! -
wykrzyknął padając przede mną na kolana.
Poruszyło mnie
przerażenie w jego oczach. Zgasił płomień, którym zajęła się jego dłoń od
uderzenia Miecza Spopielenia, lecz była ona już bardzo mocno poparzona. Odsunęłam
od niego ostrze i minęłam go. Nie uszłam dwóch kroków, gdy rzucił się na mnie.
Usiłował uderzyć mnie w plecy, lecz zdążyłam się odwrócić i przebić go mieczem.
Okazałam mu łaskę, a on w zamian za to próbował mnie zabić. Nie dostał drugiej
szansy. Lekcja dla mnie: zero litości! Nagle zostałam sama w otoczeniu
Cesarskich. Walczyłam zażarcie, ratując życie. Kiedy moi przeciwnicy stanęli w
płomieniach od ciosów mego miecza, rozejrzałam się. Znów nie widziałam Ulfrika.
Musiałam go znaleźć za wszelką cenę. Zobaczyłam, że Galmar został ranny, ale
poradził sobie z przeciwnikiem i walczył dalej. Ja również uporałam się z
otaczającymi mnie legionistami. Gdzie jest Ulfrik? Myślałam o nim bardzo intensywnie.
W końcu rzuciłam zaklęcie jasnowidzenia. Moim oczom ukazała się błękitna linia,
widoczna tylko dla mnie, która wskazała mi najkrótszą drogę do Ulfrika.
Podążyłam tą drogą i znów walczyłam u jego boku. Po chwili zaś znów uratowałam
mu życie.
- Za cesarza! -
wołali legioniści.
- Za Skyrim! -
krzyczeli Gromowładni.
Po chwili jednak
dały się słyszeć inne okrzyki. Okrzyki, które zwiastowały nasze zwycięstwo.
- Zostaliśmy
rozbici! - wołali przerażeni legioniści.
Po raz piąty
osłoniłam Ulfrika przed wrogim ciosem. Cały czas walczyłam, bez wytchnienia.
Walka była niezwykle zacięta i krwawa.
- Wyzywam cię! -
wykrzyknął Ulfrik, ścierając się w pojedynku z kolejnym Cesarskim.
Poczułam ból.
Mocno cięto mnie w ramię. Odrzuciłam tarczę, by się uzdrowić. Następnie użyłam
Ognistego Oddechu. Niestety jeden z legionistów uniknął płomieni, zachodząc
mnie od tyłu. Uderzył mnie w plecy tak mocno, że się przewróciłam. Na szczęście
dla mnie, w następnej chwili Galmar ściął go toporem. Jego krew trysnęła mi na
kark. Podniosłam się z kolan i wiedziałam już, że Galmar uratował mi przed
chwilą życie. Uzdrawiłam się i chwyciłam tarczę. Walczyłam dalej, kolejny raz
ratując Ulfrika. Było jasne, że Cesarscy postawili sobie za główny cel zabicie
jarla Wschodniej Marchii. Losy Skyrim zależały przecież od tego jednego
człowieka. To na jego śmierci zależało Tulliusowi najbardziej i właśnie jego
rozkazał zabić swoim legionistom. Nie zamierzałam do tego dopuścić.
- Zabiję cię! -
zaśmiał się Ulfrik z satysfakcją, przebijając mieczem legionistę.
- Zdychaj! -
zawołał Galmar zabijając innego Cesarskiego.
Znów zostałam
ranna i znowu musiałam sie uzdrowić.
- Zwycięstwo jest
twoje! Poddaję się! - Jeden z legionistów padł na kolana przed jakimś
Gromowładnym walczącym nieopodal mnie.
- No dobra. Zdenerwowałem
się - odpowiedział Gromowładny, darując mu życie.
Legionista
poderwał się z kolan i rzucił do ucieczki. Zionęłam ogniem w zastępy wrogów.
Gdy stanęli w płomieniach, Galmar pościnał ich tak, jak tnie się trawę.
- I ty nazywasz
się wojownikiem? - zawołał Ulfrik na widok kolejnego legionisty, który zbiegł z
pola bitwy.
Znów pchnięto mnie
mieczem. Tym razem w pierś. Omal nie zginęłam. Gdyby ostrze cudem nie minęło
mego serca, zakończyłby się już mój żywot. Co więcej owo pchnięcie było
wynikiem mojego karygodnego błędu. Nie odparłam prostego i powolnego ciosu.
Byłam po prostu zbyt bardzo skupiona na Ulfriku, by w porę zauważyć zagrażające
mi niebezpieczeństwo. Znów użyłam Smoczego Oddechu i korzystając ze
spowodowanego ogniem zamieszania, uzdrowiłam się. W tym czasie jeden z
Cesarskich uderzył od góry. W ostatniej chwili schyliłam się, jednocześnie
odsuwając się na bok. Cudem uniknęłam śmiertelnego ciosu. Było tak ciemno, że
prawie nic nie widziałam. Nie miałam jednak czasu na wyczarowanie kolejnego magicznego
światła, gdyż Ulfrik znów znalazł się w niebezpieczeństwie. Jeden z legionistów
szykował się właśnie do czystego cięcia Ulfrika w pierś. Jego miecz był już
wprawiony w ruch, natomiast Ulfrik blokujący mieczem cios innego legionisty,
nie miał żadnych szans na obronę. Wszystko to trwało jakieś dwie sekundy. Nie
mogłam już powstrzymać legionisty wykonującego cięcie. Nie miałam czasu. Mogłam
zrobić już tylko jedno. Zasłoniłam Ulfrika własnym ciałem, stając pomiędzy nim,
a legionistą. Dałam się rąbnąć w plecy, zasłaniając sobą Ulfrika. Cios był tak
potężny, że obydwoje upadliśmy na ziemię. Jakimś cudem zdołałam sie odwrócić i
zasłonić tarczą przed ciosami kilku już mieczy. Ulfrik leżał na chodniku, ja na
nim, a pomiędzy mną i bronią Cesarskich znajdowała się tylko moja elfia tarcza,
którą Ulfrik podarował mi na znak odwzajemnionej miłości. Tylko ta tarcza
odseparowywała nas od śmierci. Uszkodzona od ciosu zbroja wbijała mi się w
kark. Czułam, jak krew spływa mi po plecach. A ciosy cesarskich mieczy raz po
raz spadały na moją tarczę. Każde uderzenie sprawiało mi ból. Co więcej ból ten
był coraz straszniejszy. Drętwiało mi całe ramię. Rana na plecach również
płonęła bólem. Uderzenia wciąż spadały na tarczę, a ja czułam, że łamią mi
kości w mojej lewej ręce. Lecz nie mogłam opuścić tarczy. Musiałam ją trzymać,
aby ocalić Ulfrika. Modliłam się w duchu, by dać radę, by utrzymać tarczę, jak
najdłużej. Gdy ją opuszczę, zabiją mnie, a później Ulfrika. Musiałam wytrzymać.
Traciłam siły. Czułam, że zbliża się mój koniec. Nieważne, mogłam zginąć,
byleby tylko on przeżył. Chciałam go uratować za wszelką cenę. Musiałam go
uratować. Nie czułam już ręki, a kolejne uderzenia przygniotły tarczę do mojego
ciała. Nagle dostrzegłam Galmara. Uderzył w atakujących mnie legionistów
toporem. Przestali uderzać w moją tarczę, a po chwili padli martwi od ciosów
generalskiego topora. Odetchnęłam z ulgą, wypuszczając tarczę z obolałej dłoni.
Ulfrik poderwał się z ziemi, stawiając na nogi również mnie. Kręciło mi się w
głowie. Nie byłam w stanie walczyć. Oparłam się o ścianę pobliskiego budynku i
uzdrowiłam się. Tymczasem Galmar rozbroił ostatniego z Cesarskich, którzy omal
nie zabili Ulfrika i mnie.
- Poddaję się! -
zawołał legionista z przerażeniem, unosząc dłonie w błagalnym geście.
Galmar jednak nie
okazał mu litości. Zabił go swoim toporem. Wtedy zaczęli do nas strzelać łucznicy.
Cofnęli się w głąb miasta, nie przerywając ostrzału. Podążyliśmy za nimi. Jedna
ze strzał ugodziła mnie w ramię. Wyrwałam ją z rany i uzdrowiłam się. Naszych
było coraz mniej, a Cesarskich coraz więcej. Stało się jasne, że przegrywamy tę
bitwę. Oświetliłam swych wrogów magicznym światłem i cięłam ich resztkami sił.
Po chwili wokół Ulfrika i mnie nie było już nikogo. Galmar przeniósł się wraz z
resztą Gromowładnych w głąb miasta, odpychając od nas łuczników. Nagle otoczyli
nas Cesarscy. W najbliżej okolicy byliśmy tylko ja, Ulfrik i kilkunastu wrogich
nam legionistów. Na chwile odseparowali nas od siebie. Czułam, że opadam z sił.
Ledwie dawałam radę odpierać kolejne ciosy. W pewnym momencie spostrzegłam, że
Ulfrik upada na ziemię pod ciosami cesarskich mieczy. Serce zamarło mi w
piersi. Poczułam jak ogarnia mnie fala gorąca. Nie mogłam go stracić, tak jak
straciłam Martina. Musiałam go ocalić.
- Ulfrik! - wykrzyknęłam
rozpaczliwie, starając się do niego przedrzeć.
Lęk dodał mi sił.
Zabiłam otaczających mnie Cesarskich, a po chwili stałam już przy Ulfriku,
odpierając ciosy jego wrogów. Zabiłam wszystkich. Wokół zrobiło się cicho.
Przykucnęłam przy Ulfriku.
- Wstań, proszę -
powiedziałam, próbując go podnieść.
Ulfrik wsparł się
na moim ramieniu i pozwolił poprowadzić się w stronę budynków handlowych. Był
półprzytomny. Ja też byłam bliska omdlenia. Od wielu godzin walczyliśmy bez
wytchnienia, teraz musieliśmy odpocząć. Oparliśmy się o drzwi jednego z
budynków. Przed nami przemknęli się kolejni legioniści. Na szczęście z powodu
ciemności nocy, nie dostrzegli nas. Ulfrik osunął się na ziemię. Stracił
przytomność. Zdjęłam mu z głowy Wyszczerbioną Koronę i rzuciłam to obrzydlistwo
na ulicę. Sprawdziłam, czy mój ukochany żyje. Dzięki bogom żył, ale był w
ciężkim stanie. Drzwi zaryglowano, lecz zdołałam otworzyć je przy pomocy magii.
Wciągnęłam Ulfrika do środka i zamknęłam drzwi za nami. W środku nie było
nikogo. Najwyraźniej mieszkańcy skryli się w piwnicy. Ulfrik leżał na podłodze
z drewnianych desek nieprzytomny, a wokół jego ciała zaczęła się zbierać kałuża
krwi. Położyłam się obok niego. Dotknęłam jego skroni i rzuciłam zaklęcie
uzdrowienia. Nie zadziałało. Byłam taka zmęczona. Leżałam przy Ulfriku, twarz
przy twarzy. Próbowałam go uzdrowić i zorientowałam się, że przestał oddychać.
Ogarnęła mnie rozpacz.
- Nie umieraj,
proszę. Żyj dla mnie, Ulfriku - szepnęłam, a łzy płynęły mi po policzkach. -Najdroższy
Akatoshu, nie odbieraj mi go, błagam! Najświętsza Maro, pozwól mi go uzdrowić.
Wreszcie zrobiłam
to, czego tak bardzo pragnęłam. Pocałowałam Ulfrika. Całowałam jego usta,
jednocześnie z całego serca pragnąc go ocalić. Zaklęcie uzdrowienia wreszcie
zaczęło działać. Nic nie nadaje temu zaklęciu większej mocy niż miłość. Przez
chwilę czułam całe jego ciało, jakby było moim własnym. Miał dziewięć ran i
rozległy krwotok wewnętrzny. Czułam to. Zaczął oddychać, a ja przestałam go
całować.
- Niechaj mój
oddech, będzie także twoim - szepnęłam, delikatnie odgarniając mu włosy z
czoła. - Nie pozwolę ci umrzeć. Jeśli będzie trzeba oddam za ciebie życie,
ukochany.
Ściągnęłam jego futrzany płaszcz i zdjęłam mu zbroję.
Następnie rozpięłam jego koszulę. Dotknęłam obficie krwawiącej rany na jego
piersi i rzuciłam uzdrawiający czar. Rana szybko zaczęła się zasklepiać, aż
wreszcie znikł po niej wszelki ślad. Właśnie wtedy Ulfrik otworzył oczy.
- Gdzie jesteśmy?
- zapytał, chwytając mnie za rękę.
- Chyba w jakimś
sklepie - odpowiedziałam. - Nikt nie widział, jak tu wchodzimy, więc powinniśmy
być bezpieczni.
- Muszę znaleźć
Galmara - powiedział Ulfrik, lekko się podnosząc.
Nie chciałam
pozwolić mu wstać. Przycisnęłam go do podłogi, mówiąc:
- Nie wstawaj,
panie. Jesteś ciężko ranny. Uzdrowię cię, ale potrzebuję czasu.
- Zostaw mnie,
Astarte. Nie mamy czasu - Ulfrik odepchnął mnie lekko i usiadł.
Oparł się plecami
o ścianę. Mimo iż po jego czole spływały krople potu, oddychał spokojnie. Jego
głos tym bardziej nie zdradzał faktu, że właśnie się wykrwawia. Wspaniale nad
sobą panował.
- Panie, muszę cię
uzdrowić - powiedziałam. - W przeciwnym razie grozi ci śmierć.
- Musisz walczyć z
Cesarskimi - powiedział Ulfrik nad wyraz stanowczym i spokojnym głosem. -
Wszyscy musimy walczyć.
- Nie mamy już
sił...
- Ja muszę wygrać
tę bitwę - powiedział z determinacją w głosie. - Rozkazuję ci wedrzeć się do
Zamku Dour i zabić generała Tulliusa.
- Ależ panie, nie
mogę cię zostawić.
- To rozkaz!
Wstałam i z
ciężkim sercem skierowałam się ku drzwiom. Musiałam słuchać jego rozkazów przez
wzgląd na mój honor. Przecież ślubowałam mu wierność. No właśnie, wierność...
Otworzyłam już drzwi, lecz zamknęłam je z powrotem.
- Nie zostawię cię
- oświadczyłam stanowczo, na powrót podchodząc do Ulfrika.
- Wydałem ci
rozkaz - zaprotestował.
- Panie, nie
mogę...
- Wydałem ci
rozkaz. Masz walczyć z Cesarskimi.
- Tak panie,
ale...
- Ślubowałaś mi
wierność. Musisz dla mnie walczyć. Musimy wygrać tę bitwę - nie dawał mi dojść
do słowa.
- Ulfriku,
posłuchaj mnie! - wykrzyknęłam.
Fakt, że odezwałam
się do niego po imieniu, sprawił, że nareszcie się zamknął.
- Ślubowałam ci
wierność, a nie posłuszeństwo - oświadczyłam, patrząc mu w oczy. - Będąc ci
wierną, powinnam ratować ci życie, nawet za cenę nieposłuszeństwa i łamania
twoich rozkazów. Nie pozwolę ci się wykrwawić. Wypełnię twój rozkaz, ale
dopiero po uratowaniu ci życia. Jeśli chcesz zyskać na czasie, to przestań mnie
powstrzymywać. Nie ważne, co powiesz i czym mi zagrozisz, nie zostawię cię
teraz. Czy wyraziłam się jasno?
- Owszem - odpowiedział
Ulfrik, unosząc brew.
Dotknęłam kolejnej
rany na jego ciele i zasklepiłam ją. Szybko zajęłam się jego kolejnymi
obrażeniami. Na koniec wyciągnęłam strzały z jego ramienia i uda. Musiało go to
zaboleć, ale nie okazał mi tego. Zasklepiłam ostatnie rany i usiadłam obok
niego. Sama również się uzdrowiłam. Musiałam odpocząć.
- Jak się czujesz?
- zapytałam.
- Teraz już dobrze
- odpowiedział. - Gdyby nie ty, byłbym już martwy. Uratowałaś mi życie.
Dziękuję.
- Nie pozwolę cię
zabić - szepnęłam. - Będę cię strzec.
Spojrzeliśmy na
siebie. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
- Muszę wygrać tę
bitwę, Astarte - powiedział Ulfrik. - Nie mogę dłużej zwlekać.
- Straciłeś wiele
krwi, nie możesz teraz walczyć. Musisz odpocząć - przemówiłam łagodnie.
- Trzeba zmusić
generała Tulliusa do kapitulacji, to nasza ostatnia szansa. W przeciwieństwie
do swoich legionistów, Tullius jest tchórzem. Podda się, gdy tylko przyłożysz
mu miecz do gardła, ale musisz się pośpieszyć.
- Nie mogę cię
zostawić...
- Astarte - Ulfrik
chwycił mnie za rękę. - Zrób to dla mnie, proszę cię.
Mogłam sprzeciwiać
się jego rozkazom, ale nie jego prośbom. Spojrzenie jego szmaragdowych oczu
pełnych determinacji sprawiało, że mimo zmęczenia, musiałam ulec jego prośbie.
- Dobrze, zapewnię
ci zwycięstwo - powiedziałam i podniosłam się z podłogi.
Podałam mu jego
własny miecz.
- Zostań tu i nie
daj się zabić - poprosiłam go.
- Powodzenia -
odpowiedział.
- Wrócę po ciebie
- to mówiąc wyszłam na zewnątrz.
Szybko odnalazłam Galmara i garstkę naszych
broniących się przed chordą legionistów. Jeden z nich rzucił się na mnie.
- Zun! - wykrzyknęłam.
Mój Krzyk wytrącił
memu przeciwnikowi broń z ręki. W następnej chwili przebiłam go mieczem. Mimo
zmęczenia, rzuciłam się do w wir nierównej walki.
18 dzień, Zmierzch
Słońca:
"Muszę zmusić
generała Tulliusa do kapitulacji, w przeciwnym wypadku przegramy tę bitwę"
- powtarzałam sobie raz po raz, zabijając kolejnych Cesarskich. Wszystko dla
Ulfrika. Okropnie się o niego bałam. Musiałam wejść do Zamku Dour. Wspięłam się
schodami do góry. Na mojej drodze znajdowała się metalowa krata.
- Jak otworzyć tę bramę?!
- wykrzyknęłam zdenerwowana. - Cholera, jak otworzyć tę durną kratę?!
Zabiłam kolejnego
legionistę i odstąpiłam od kraty. Znalazłam jakieś drzwi. Zaryglowane. Na szczęście
zamek szybko uległ mojej magii. Kiedy weszłam, jakiś człowiek uderzył mnie
wałkiem. Nie zbyt mocno. Już chciałam rąbnąć go mieczem, gdy zorientowałam się,
że to tylko cywil, a mówiąc dokładniej zwykły przerażony mieszkaniec domu, do
którego się wdarłam. W ostatniej chwili wstrzymałam ostrze swego miecza.
- Nie powinno cię
tu być. Mówię po raz ostatni, wynoś się stąd! - krzyknął mężczyzna.
- Intruz! -
zawołał przerażona kobieta, skrywająca się za jego plecami.
To bynajmniej nie
był Zamek Dour. Wyszłam na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi. Cywile muszą być bezpieczni.
Nie mogłam sie dostać na właściwe miejsce przez tę durną bramę. Zaklęcia na nią
nie działały. Miała jakieś zabezpieczenie. Spostrzegłam Galmara odpierającego
obok mnie atak cesarskich mieczników.
- Galmar, jak
otworzyć tę durną bramę?! - wykrzyknęłam.
- Idź na około! -
zawołał w odpowiedzi.
Wspięłam się na kolejne
schody, by obejść bramę dookoła. Na mojej drodze znajdowały się tłumy
legionistów. Cały czas walczyłam. Byłam sama przeciw kilkudziesięciu wrogom.
Większość Gromowładnych nie żyła. Sytuacja była beznadziejna. Galmar walczył u
dołu schodów. Nie miałam już sił unosić miecza. Galmar wyglądał na tak samo
wyczerpanego, jak ja. W pewnym momencie topór wypadł mu z dłoni. Zginąłby
pewnie, gdyby nagle ostrzem swego miecza nie osłonił go Ulfrik, który
najwyraźniej właśnie przed chwilą opuścił swoją kryjówkę. Nie miał na sobie
zbroi, lecz wciąż nosił swój szary płaszcz. Zabił kilku legionistów i wdarł się
na schody. Po chwili był już przy mnie. Galmar podążał za nami. Wspinaliśmy sie
coraz wyżej, zabijając Cesarskich. W pewnym momencie straciłam równowagę.
Spadłabym ze schodów, gdyby Ulfrik nie chwycił mnie za rękę.
- Czas na Krzyk -
zawołał, gdy oparliśmy się o siebie plecami.
- Nieugięta Siła?
- dopytałam się.
- Tak jest. Teraz!
- Fus Ro Dah! - wykrzyknęliśmy obydwoje.
Krzyk Ulfrika
powalił wszystkich przeciwników nad nami, a mój zwalił ze schodów legionistów
nacierających na nas od dołu. Galmar w tym czasie stał obok nas, w bezpiecznym
miejscu.
- Za mną! - Ulfrik
pociągną mnie za rękę.
Zanim legioniści
zdążyli wstać byliśmy już na murach. Jest! Ujrzałam zasieki. Ucieszyłam się na
ich widok ogromnie, domyślając się, że jesteśmy blisko wejścia do Zamku Dour. Zajęłam
się rozwalaniem zasieków, a Ulfrik pobiegł po zostającego w tyle Galmara.
- Astarte, pomóż
mu! - zawołał Ulfrik, gdy weszliśmy na zamkowy dziedziniec.
Galmar wspierał
się na jego ramieniu. Usiadł pod zamkowym murem, a ja dotknęłam jego skroni,
rzucając zaklęcie uzdrowienia. Nie miałam czasu, ani siły, by uzdrowić go
całkowicie, ale moje zaklęcie skutecznie zatamowało krwawienie z jego ran.
Wreszcie Ulfrik i ja weszliśmy do wnętrza zamku. Galmar poszedł za nami.
- Zamknij drzwi -
zwrócił się do swego przyjaciela Ulfrik, gdy tylko weszliśmy do kwatery
generała Tulliusa.
- Już zrobione - odpowiedział
Galmar ryglując drzwi.
Na przeciwko
naszej trójki stanęła rudowłosa legat Rikke.
- Ulfriku,
przestań! - zawołała z gniewem.
- Co mam przestać?
Odbijać Skyrim z rąk tych, którzy zostawili kraj na pastwę losu?! - zawołał
Ulfrik z wściekłością i rozpaczą, śmiałym krokiem podchodząc w jej stronę.
- Mylisz się! -
wykrzyknęła Rikke. - Potrzebujemy Cesarstwa! Bez niego Skyrim nieuchronnie
trafi pod okupację Dominium!
- Byłaś wtedy z
nami - wtrącił się Galmar. - Widziałaś to na własne oczy. Musisz pamiętać
podpisanie traktatu, który zniszczył Cesarstwo.
- Jesteś
przeklęty! - Rikke spojrzała na Galmara z żarliwą nienawiścią.
- Zejdź mi z
drogi, kobieto! Przyszliśmy po generała - wykrzyknął Galmar z wściekłością,
groźnie wymachując swoim toporem
- On się poddał,
ale ja nie umiem - odparła rudowłosa kobieta, prostując sie dumnie.
Dopiero teraz
spostrzegłam, że Tullius siedzi na ławie pod ścianą i nieprzytomnie spogląda w
podłogę. Wyglądał na totalnie załamanego. Widocznie w najgorszych snach nie
spodziewał się, że Gromowładni dotrą tak daleko.
- Rikke, idź.
Możesz odejść - powiedział Ulfrik łagodnie.
- Mogę też zostać
i walczyć o to, w co wierzę - odparła odważnie kobieta.
- Zgiń za to,
jeśli musisz - Ulfrik utkwił wzrok w podłodze.
- Tego chciałeś? -
Rikke spojrzała na niego z żalem i gniewem. - By tarczownicy zabijali się
nawzajem? By niszczono rodziny? Czy takiego Skyrim pragniesz?
- Dość do jasnej
cholery! Zejdź mi z drogi! - zawołał Galmar postępując kilka kroków naprzód.
- Nie chcę żyć w
takim Skyrim - Rikke wyciągnęła miecz z pochwy.
- Rikke, nie musisz
tego robić - powiedział Ulfrik głosem, w którym pobrzmiewała prośba, ponownie
podnosząc na nią swój wzrok.
Widziałam, jak na
nią patrzy, i zrozumiałam, że w jakiś sposób mu na niej zależy. Zabił wielu ludzi
bez wahania i żalu, ale tej jednej kobiety nie chciał zabić. Zaczynałam
rozumieć, że w przeszłości coś ich łączyło. Ciężko było odgadnąć, co właściwie,
a jeszcze ciężej było mi zrozumieć, co ich poróżniło tak bardzo, że teraz
obydwoje przemawiali do siebie z tak wielkim żalem. Pewne było tylko to, że Ulfrik
nie chciał śmierci Rikke. Swoim spojrzeniem błagał ją, by zaniechała ataku na
nas, by stąd odeszła cała i zdrowa. Ja również tego pragnęłam. Rikke była tak
odważana i honorowa, że wzbudziła mój podziw. Szkoda byłoby zabić kogoś tak
szlachetnego. Tacy śmiertelnicy, jak Rikke, powinni żyć, jak najdłużej, by swą
szlachetnością uzdrawiać nasz świat. Niestety Rikke, pewnie właśnie przez
wzgląd na swój honor, postanowiła umrzeć.
- Nie zostawiasz
mi wyboru - powiedziała, patrząc na Ulfrika ze smutkiem, poczym westchnęła i
zawołała - Talosie, miej nas w opiece.
W tym momencie
Galmar zaatakował ją. Zablokowała mieczem uderzenie jego topora. Wtedy Tullius
wstał z ławy i dobył miecza, poczym ranił Galmara w bok. Ulfrik osłonił swego
przyjaciela od ciosu Rikke, a ja starłam się w pojedynku z Tulliusem.
- Zaraz będziesz
gryźć glebę - zawołał Galmar atakując Rikke.
Z łatwością zbiłam
cios Tulliusa i cięłam go w brzuch. Generał wypuścił broń z ręki i zgiął się w
pół, poczym osunął się na kolana. Jego ciało nie stanęło w ogniu, tylko
dlatego, że mojej broni wyczerpały się już magiczne ładunki. Rikke tymczasem
poważnie zraniła Ulfrika i sprawnie odpierała ataki Galmara. Musiałam ratować
mojego ukochanego. Pozostawiłam Tulliusa i podbiegłam do Ulfrika. Uzdrowiłam go
jednym dotknięciem swojej dłoni.
Rikke w tym czasie
zdołała rozbroić Galmara. Przymierzała się do zdania mu ostatecznego ciosu, gdy
Ulfrik wbił jej swój miecz w plecy, przebijając ją na wylot. Wyciągnął ostrze
swej broni z jej ciała, poczym chwycił ją w ramiona, zanim upadła. Usiadł na
podłodze, wciąż trzymając ją w ramionach. Patrzyła na niego, lecz w jej
spojrzeniu nie było nienawiści. Był tylko przejmujący żal i smutek. Chwyciła go
swoją zakrwawioną dłonią za koszulę na piersi. Chyba chciała mu coś powiedzieć,
lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu. On natomiast nie odezwał się do niej ani
słowem, tylko patrzył na nią i mocno obejmował ją swoimi ramionami. Jego twarz
była jak z kamienia. Nie zdradzał żadnych emocji. W końcu dłoń Rikke opadła
bezwiednie, a jej oczy stały się szkliste. Jedna, duża łza spłynęła po jej
lewym policzku. Gdy ustały wszelkie oznaki jej życia, Ulfrik dłonią przymknął
jej powieki i delikatnie położył ją na podłodze. Podniósł sie gwałtownie i
podszedł do zwijającego się z bólu Tulliusa.
- To twój koniec! -
zawołał. - Jakieś ostatnie słowa zanim wyślę cię do Otchłani? - zapytał głosem
pełnym lodowatego sadyzmu.
- Zdajesz sobie
sprawę, że dokładnie tego chcieli? - Tullius uniósł głowę, patrząc na niego.
- Kto niby tego
chciał? - zapytał głośno Galmar.
- Thalmor -
odpowiedział Tullius. - Wzburzając problemy tutaj, zmusili nas do przegrupowania
cennych sił i oddelegowania dobrych żołnierzy do stłumienia rebelii.
- To coś więcej niż
rebelia, nie uważasz? - zapytał Ulfrik z sadystycznym uśmiechem na ustach.
- Ha! - Tullius
zaśmiał się chyba z własnej krótkowzroczności. - Nie. To nie my jesteśmy źli.
- Może i nie -
przyznał Ulfrik. - Ale na pewno nie jesteście tymi dobrymi.
- Być może masz
rację. Kim w takim razie jesteś?
- To twoje słowa.
- Racja jest po
naszej stronie - wtrącił się Galmar.
- A jeśli się
poddam? - spytał Tullius z nadzieją.
- Cesarstwo, które
ja pamiętam, nigdy się nie poddawało! - zawołał Ulfrik, prostując się dumnie.
Jakie Cesarstwo
pamiętał Ulfrik? Cesarstwo sprzed trzydziestu lat, które nie poddawało się
Thalmorowi. Ja pamiętałam prawdziwe Cesarstwo, którego niedane było mu
zobaczyć. Cesarstwo sprzed dwustu lat, które niepodzielnie władało całą Tamriel
i potrafiło rzucić wyzwanie samej Otchłani. Jeśli bogowie pozwolą, wskrzeszę to
prawdziwe Cesarstwo. Lecz najpierw będę musiała zmieść z powierzchni Tamriel tę
jego podłą imitację. Albo znów będzie istnieć Cesarstwo, które się nigdy nie
poddaje, albo nie będzie istnieć żadne.
- To Cesarstwo umarło,
a ty umrzesz razem z nim - powiedział Galmar z gniewem.
- Niech tak będzie
- odparł Tullius z rezygnacją.
- Zabij go -
Galmar zwrócił się do Ulfrika. - Miejmy to już za sobą.
- Spokojnie,
Galmarze. Gdzie twoje wyczucie dramatyzmu chwili? - spytał Ulfrik z nieskrywaną
radością w głosie.
- Na bogów! Jeżeli
tak ma wyglądać dobre zakończenie historii, która tak ci chodzi po głowie, to
może Smocze Dziecię powinno to zrobić? - zaproponował Galmar.
- Słuszna uwaga -
przyznał Ulfrik, poczym zwrócił się do mnie. - To jak Smocze Dziecię? Co
powiesz? Przyjmiesz ten zaszczyt?
- Z chęcią
pozbawię go życia - odpowiedziałam.
- Smocze Dziecię,
moja droga Astarte - Ulfrik podał mi swoją broń. - Weź mój miecz. Ta chwila
zostanie uwieczniona w pieśni. Niech to będzie czyste cięcie.
- Kolejny elfi
oręż? - spytałam przyglądając się złotej klindze.
- To Elfi Miecz
Pijawki - odpowiedział mężczyzna.
Podeszłam do
Tulliusa z nowym mieczem w dłoni i oświadczyłam:
- Zabawne. Parę
miesięcy temu rozkazałeś mnie ściąć, choć nie miałeś ku temu, żadnych powodów,
a teraz ja zabiję ciebie i wiesz co? Mam ku temu powody. To się nazywa ironia
losu, prawda?
- Nie gadaj tyle -
wycedził Tullius.
Klingą miecza
uniosłam mu do góry podbródek, tak by spojrzał mi w oczy. Postanowiłam, że
zabiję go relatywnie bezboleśnie. Ustawiłam zakończenie miecza u dołu jego
gardła, tuż nad pierwszymi górnymi żebrami. Skierowałam ostrze pod takim kątem,
by z łatwością weszło w serce.
- Ostatnie słowo?
- Niech żyje
Cesarstwo! - zawołał Tullius.
- Niechaj Wielki
Akatosch ma cię w swej opiece - odpowiedziałam.
Szybko wykonałam
pchnięcie. Mój miecz wbił się w jego gardło i przebił mu serce. W ciągu dwóch
sekund był już praktycznie martwy.
- Załatwione -
powiedział Galmar, gdy wycierałam skrwawiony miecz o płaszcz Tullisa.
- Dobrze. Chyba
wypadałoby wygłosić przemówienie - odezwał się Ulfrik.
- Zbiorę ludzi na
dziedzińcu - odparł Galmar.
- A Elisif? -
spytał jarl Wichrowego Tronu.
- Nie przejmuj się
nią. Już wkrótce znajdzie się w rękach mych najlepszych ludzi - po tych słowach
Galmar wyszedł z Zamku Dour.
Uklękłam przed
Ulfrikiem i wyciągnęłam ku niemu dłonie, na których trzymałam jego miecz.
Ulfrik delikatnie dotknął mojej twarzy, lekko unosząc mój podbródek i
spoglądając mi w oczy z wdzięcznością, oświadczył:
- Ostrze Gromu,
przyjmij mój miecz w dowód uznania.
- Dziękuję -
odpowiedziałam, podnosząc się z kolan.
- No dobrze.
Ludzie oczekują przemówienia. Takie jest prawo Nordów. Chciałbym cię wyróżnić,
Smocze Dziecię, najbardziej oddana z Gromowładnych. - Ulfrik położył dłoń na
moim ramieniu.
- Oczywiście,
panie - uśmiechnęłam się.
- Bardzo dobrze.
Chodź! Lud nas oczekuje - Ulfrik otoczył mnie swym ramieniem i wyprowadził z
Zamku Dour.
Po chwili staliśmy
już na głównej ulicy Samotni. Przed nami znajdowali się wszyscy Gromowładni,
którzy zdołali przeżyć, a także jarl Elisif trzymana przez kilku naszych
żołnierzy, zaciskających w dłoniach miecze.
- A oto Ulfrik
Gromowładny, bohater ludu, wyzwoliciel i Najwyższy Król Skyrim! - zawołał Galmar
wskazując Ulfrika ruchem ramienia.
Gromowładni
wiwatowali. Ulfrik po chwili uciszył ich unosząc w górę dłoń.
- Zaiste, nazywam
się Ulfrik Gromowładny, a u mego boku stoi Astarte z Cyrodiil, kobieta zwana
Ostrzem Gromu, którą świat zna jako Smocze Dziecię - oświadczył niezwykle
donośnym i dostojnym głosem, podając mi dłoń. - Zaiste, wielu nazywa nas bohaterami.
Ale to wy wszyscy jesteście prawdziwymi bohaterami. - W tym miejscu uniósł
dłonie w górę wskazując na zebrane tłumy.
Rozległy się
głośne wiwaty. Trwały dopóty, dopóki Ulfrik znów nie uniósł dłoni.
- To dzięki wam
pokonaliśmy tonące Cesarstwo, zagrażające życiu naszych ziemian i chcące
pociągnąć nas ze sobą na dno - mówił dalej. - To wam udało się odeprzeć Thalmor
i jego marionetki, które chciały nas zmusić, byśmy wyparli się naszych bogów i
dziedzictwa. To nasze dzieło i nasza ofiara - przelana krew własnych braci,
którzy nie rozumieli naszej sprawy, którzy nie chcieli zapłacić ceny naszej
wolności! Co więcej, to wam zawdzięczamy wolność Skyrim i prawo do walki we własnej
obronie, byśmy mogli powrócić do naszych chwalebnych tradycji i decydować o
własnej przyszłości! - Tu Ulfrik zrobił pauzę, którą natychmiast wypełniły
odgłosy wiwatów. Następne jego słowa, sprawiły, że zapadła głucha cisza. - Z tych
właśnie powodów nie mogę przyjąć opończy Najwyższego Króla! Nie przyjmę jej,
dopóki moot nie ogłosi, że powinna zdobić me ramiona.
Byłam zaskoczona.
Inni chyba też. Ciszę przerwało pytanie, jednej z Gromowładnych:
- A co z jarl
Elisif?
- Tak, co z lady Elisif?
- Ulfrik, spojrzał na żonę Torygga i podszedł w jej stronę.
Władczyni Samotni
spoglądała na niego z nieskrywaną nienawiścią. Zaczęłam się o nią bać. Żeby
tylko Ulfrik nie zrobił krzywdy tej bezbronnej, biednej kobiecie. Niech ją
wygna, jak innych jarlów, byleby tylko jej nie zabijał. Ulfrik natomiast
demonstracyjnie odwrócił się od Elisif plecami i zakładając rękę na rękę,
przemówił:
- Czy zapomni o żywionej do mnie nienawiści i
niespełnionej miłości do cesarza i jego pieniędzy, aby położyć kres cierpieniu
naszego ludu? Czy przyjmie do wiadomości to, że my Nordowie jesteśmy
przyszłością Skyrim? Czy przysięgnie mi lenniczą wierność, aby wszyscy
wiedzieli, że żyjemy w pokoju i że nastał nowy dzień?
Z napięciem
spojrzałam na Elisif.
Władczyni Samotni zacisnęła
pięści i najwyraźniej na przekór samej sobie zawołała:
- Tak!
Ulfrik odwrócił
się i znów spojrzał na nią, poczym zwrócił się do zebranego tłumu:
- Zatem ustalone.
Jarl dalej będzie władał Samotnią, a ja pozostawię garnizon, który odeprze
cesarskie grupy od odbicia miasta. Potem, w swoim czasie, zbierze się moot, by
raz na zawsze rozstrzygnąć, komu należy się tron Najwyższego Króla. Jest wiele
do zrobienia. Będę potrzebował każdego mężczyzny i każdej kobiety, by odbudować
Skyrim! Nadchodzi ciemność. Wkrótce będziemy musieli stawić jej czoła na tej
ziemi lub na obcej.
Odetchnęłam z
ulgą, słysząc, że Ulfrik nie ma zamiaru uczynić Elisif żadnej krzywdy. On
natomiast wyszedł na środek i zakończył swoje przemówienie zdaniem:
- Dominium
Aldmerskie pokonało Cesarstwo, lecz nie zwyciężyło Skyrim!
Rozległy się
głośne wiwaty. Później żołnierze rozeszli się do swoich zajęć, a jarl Elisif
została na powrót odprowadzona do Błękitnego Pałacu. Ulfrik podszedł do mnie i
Galmara i gdy zostaliśmy sami, zapytał:
- Jak mi poszło?
- Wspaniale! -
zawołałam pełna zachwytu.
- Hę... Nie tak
źle - Galmar z jakiegoś powodu uznał, że nie należy go specjalnie chwalić. - Ładnie
żeś się zdystansował od tronu.
- Dziękuję! Tak
też myślałem - Ulfrik uśmiechnął się.
- Ale dobrze wiesz,
że prędzej, czy później, na nim zasiądziesz? - Galmar spojrzał na niego
porozumiewawczo.
- Ależ wiem -
Ulfrik odpowiedział mu podobnym spojrzeniem.
Wszystko stało się
dla mnie jasne. Zdystansowanie się od tronu było zwykłą intrygą, w wyniku
której lud Skyrim chętniej miał przystać na to, by to właśnie Ulfrik na nim
zasiadł. To była zwykła, oszukańcza propaganda, lecz odegrana tak pięknie, że
sama uwierzyłam w szczerość Ulfrika. Na bogów! Jeśli on potrafi tak kłamać, to
czy mogę mieć jakąkolwiek pewność, że wcześniej był przede mną szczery? W mojej
głowie pojawiła się niepokojąca myśl - przecież tak naprawdę ja go wcale nie
znam.
- Cesarscy nie
dadzą nam spokoju - oświadczył Galmar. - Mają jeszcze kilka obozów na
wzgórzach. Będą nas nękać ze wszystkich sił i przy każdej okazji.
- Nie boję się
niedobitków Legionu. Z czasem wszyscy się poddadzą i wrócą do domu -
odpowiedział Ulfrik poważnym tonem. - Obawiam się tego, że Thalmor ujrzy nasze
tutejsze zwycięstwo i zwróci się w stronę naszych brzegów. Musimy być na nich
przygotowani.
- Tak - przyznał
Galmar.
- Rzecz jasna, nie
zrobilibyśmy tego bez ciebie - Ulfrik zwrócił się do mnie, kładąc dłoń na moim
ramieniu. - Niech bogowie cię chronią.
- Niech bogowie
mają cię w opiece - zawtórował mu Galmar.
- Was również -
odpowiedziałam.
- Chodź Galmarze,
mamy dużo do zrobienia - Ulfrik otoczył swego przyjaciela ramieniem.
- Każdy żyje za
to, za co jest gotów umrzeć - powiedział Galmar, wraz z Ulfrikiem odchodząc w
stronę Błękitnego Pałacu.
Ja natomiast
wsiadłam na konia i odjechałam. O niczym nie marzyłam teraz bardziej, jak o
powrocie do domu. Było mi smutno z powodu śmierci licznych Gromowładnych, a
zwłaszcza z powodu śmierci Rikke. Późnym wieczorem przybyłam do Wichrowego
Tronu. Udałam się do mojego domu, gdzie po długiej relaksującej kąpieli,
poszłam spać. Spałam bardzo długo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz